Autor Wątek: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.  (Przeczytany 59773 razy)

0 użytkowników i 2 Gości przegląda ten wątek.

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #30 dnia: Marzec 26, 2021, 23:16:21 »
 :deadtop4:


23 dzień. 12 maja.

Tabas – Nehbandan. Iran


Licznik 99958–100511
553 km

Trumna przykryta jest czarnym całunem ze złotymi napisami. Środkiem ulicy niesie ją sześciu mężczyzn. Za nimi mały tłum… też mężczyzn. Wśród nich, jeden niosący głośnik na głowie, żeby lepiej było słychać. Z głośnika dobiega śpiew żałobny. Za mężczyznami w pewnym oddaleniu idą kobiety i dzieci. Jest ich o wiele mniej. Zdaje się, że czarny kolor nie jest tu zwyczajem w tak smutnym dniu. Odnoszę też wrażenie, że w pewnej kwestii jest podobieństwo do obrządków jakie widziałem w Polsce. Im dalej od niesionej trumny, tym mniejsze nasycenie żalu, smutku i zadumy po zmarłym. Tak jakby wartość człowieka który odszedł, była największa dla tych z początku konduktu, malała wraz z mężczyznami idącymi po środku, aż do symbolicznej dla tych, którzy idą na końcu. Właśnie jeden z ostatnich żałobników zwrócił mi uwagę, że niepotrzebnie mam zapalone światło w motocyklu. Zrobił to tak, jakby to miało taką samą wagę co śmierć, za którą tego ranka beztrosko podąża. Śmierć, która przecież po niego też przyjdzie.









***

Zostało 12 kilometrów do miejsca w które jadę, jednak zatrzymam się na chwilę.
Na liczniku, obelisk pokazał 100 tysięcy kilometrów. Znakomitą większość przejechał pode mną. Wiem, że to niczemu nie służy, ale jak każdy, lubię okrągłe liczby i co 10 tysięcy robię takie podsumowanie techniczne. Co się popsuło, jakie części kupiłem, kto naprawiał. Do tego potrzebne mi zdjęcie i stąd postój.



Gdyby ktoś dziś zapytał, bez zastanowienia mogę odpowiedzieć, że właśnie spełniam swoje największe marzenie. Mimo że ta podróż, jeśli ją skończę, będzie najdłuższa ze wszystkich, dodałbym, że tak jest za każdym razem, niezależnie od czasu i odległości. Czas i dystans to dwie funkcje podróży, które tylko ograniczają. Zawsze jest coś NAJ w każdej drodze.
Ta dziesiątka i pierwsza setka zatrzymała mnie na poboczu asfaltu prowadzącego do niedalekich, surowych gór, palonych większość roku bezlitosnym słońcem. Tymczasem słońce jeszcze nie za wysoko, więc nie dokucza. Słaby wiatr owiewa wszystko ciepłym tchnieniem, nie powodując efektu suszarki. Niedługo to się zmieni, ale lepiej cieszyć się chwilą, zamiast przewidywać oczywistości.
Jeszcze niedawno, nawet przez myśl nie przeszłoby mi, że jestem w stanie wykrzesać z siebie tyle samozaparcia, żeby ruszyć się gdziekolwiek. I kiedy sobie o tym pomyślę, to jestem z siebie dumny. Nie dlatego, że tu jestem, bo tu może przyjechać każdy. Dlatego, że mogło mnie tu nie być, gdybym nie otrząsnął się w porę z toksycznych znajomości, banalnych, kopiowanych potrzeb i pustych, jałowych marzeń. Pewnie siedziałbym teraz na kanapie z piwem w ręku, pieszcząc kciukiem pilot od nowoczesnego telewizora kupionego na raty. Przerzucając kanały, pozwalałbym miernym rozrywkom, dramatycznym wiadomościom i nachalnym reklamom sączyć się przeze mnie razem z alkoholem. Wszystkiego słuchałbym bez wytchnienia, żeby mieć o czym rozmawiać z kumplami w pracy. Przytakiwać sobie nawzajem, jakie to życie skomplikowane, jaki świat okrutny, jacy ludzie głupi i co szokującego zrobiła ostatnio jakaś celebrytka. Gdzieś przeczytałem*, że społeczność a właściwie całe społeczeństwa mają tendencję zmniejszania różnicy intelektu dorosłych do dzieci. Dzięki mediom. Przez to właśnie, że żyją tymi samymi sprawami, programami, bohaterami seriali co ich dzieci. Nie wiem, czy to prawda, bo nie mam takich narzędzi, żeby to zmierzyć. Z całą pewnością jednak wiem, że wielu z mojego otoczenia nie żyje własnym życiem. Emocjonują się za to nie mającymi dla nich znaczenia zdarzeniami. Wynik meczu, wypadek limuzyny BOR-u, wybory we Francji, babcia okradziona z emerytury, karambol na A2... Co więcej, niektórzy potrafią tak zażarcie wejść w dyskusję, że kończy się prawdziwą kłótnią i podniesionym głosem. Wszystko po to, żeby za wszelką cenę udowodnić, że „jest się na bieżąco”. Górę biorą przeczytane przekonania i własne ich interpretacje. Żeby własne… Nie potrafiąc wysnuć osądu, ludzie opierają się na zasłyszanych opiniach, biorąc je za swoje, a niewzruszonym dowodem mają być słowa eksperta z telewizora, przytaczane bezrefleksyjnie. Sam jestem ignorantem w wielu dziedzinach, ale czy to znaczy, że muszę uczestniczyć w przełykaniu bełkotu informacyjnego? Coraz łatwiej nami manipulować.
Jak to powietrze pachnie… Jak te góry przyciągają... Jak ta cisza koi...



W lekkiej euforii utwardzoną drogą, dojechałem do jej końca i do parkingu. Zaskakująco dużo samochodów. Teraz rozumiem czemu w Tabas taki mały ruch. Dziś piątek i wszyscy mają wolne. To oznacza, że będzie tłoczno. W piątki Irańczycy masowo wyjeżdżają z miast. Rozstawiają swoje czadory albo tylko koce i piknikują.





Przez chwilę zastanawiam się, czy nie odjechać. Nie dla mnie przeciskanie się, tłum i harmider. Już chcę wsiadać na motocykl, ale podjechał mały autobus i zastawił mi drogę. Ze środka wysiadają ludzie. Każdy przyjaźnie albo machnie ręką, albo powie zwyczajowe salam, albo salam alejkum.
- Alejkum salam – odpowiadam wszystkim jak zacięta płyta, bo nic innego nie potrafię.
Kierowca autobusu wysiada na końcu. Pozdrawia jak wszyscy i gestem pyta, czy chcę się napić. Zaskakujące. Czemu nie? Wyciąga z autobusu wielki, cylindryczny, metalowy termos z kranikiem u dołu. Wygląda jak olbrzymia pastylka na odwodnienie. Kierowca, do szklanki z grubego szkła, nalewa krystalicznie czystą wodę. Jest tak zimna, że natychmiast szroni się dookoła. Z uśmiechem podaje mi szklankę i pokazuje, żebym pił. Lodowaty płyn nawilża zaschnięte gardło i od razu przynosi ulgę, gasząc pragnienie. Piję wolno, żeby nie dostać „skurczu mózgu” jak ostatnio na czekpoincie. Uprzytomniłem sobie, że dziś jeszcze nic nie piłem, a słońce już daje znać o sobie. Wciąż zapominam o wodzie.
Jestem na początku miejsca, skąd można wyruszyć na kilkukilometrową wędrówkę, brodząc rzeką, której nazwy nie znam. Za to Morteza Ali Fountain** to miejsce, do którego idzie się wspomnianą rzeką.





Najpierw jednak pójdę po wodę do moich pustych butelek. Pokrowiec na motor znów się przydał. Mogę zostawić pod nim kask, rękawice i cały bagaż. No i może nie rozpłynie się czarna kanapa.
Dużo ludzi nie przywozi ze sobą wody. Idą do strumienia wypływającego bezpośrednio ze szczeliny w skale i tam napełniają różne pojemniki albo piją bezpośrednio z dłoni. Niektórzy tylko chłodzą się w ten sposób.













Tutaj też są duże mrówki :)





Na początku był chaos. Zrobiło się jak na jarmarku. Masa kolorowo poubieranych ludzi. Uśmiechnięci, radośni. Rodzice rozmawiają ze swoimi pociechami, te biegają, chlapią się w wodzie, rozrabiają. Ktoś dopiero wyjmuje z samochodu swoje dywany, koce, owoce, zestawy do parzenia herbaty, szklanki, garnki, sztućce, fajki wodne. Ktoś inny niesie lodówkę turystyczną i inne pakunki. Jeszcze ktoś woła dzieciaki, żeby pomogły.







Starszyzna, będąc ponad ten harmider, zachowuje nobliwy dystans. Na twarzy pewnego człowieka, rysuje się zaduma. W dłoni schodzone buty, spodnie czarnego, tradycyjnego stroju podwinięte tak, żeby nie zamoczyć. Wolno kroczy bosymi stopami po otoczakach w zamyśleniu. Jego syn albo zięć stoi na podwyższeniu i czeka na swego ojca. To on pozwolił mi zrobić zdjęcie. Skoro tak, jemu też zrobiłem.









Jestem tuż przy parkingu. Chcąc iść w górę rzeki, trzeba w nią wejść. Schodzone, dziurawe, ale suche jak wiór buty motocyklowe, natychmiast nabrały wody. Wcale nie jest zimna. Raczej ciepła. Opływając nagrzane kamienie, przejmuje ich temperaturę albo gdzieś spływa z nagrzanej otwartej przestrzeni do kanionu.
Nie ma mowy, żeby nie zatrzymać się, nie dać się sfotografować, samemu tego nie robić. Ludzie spacerują, śmieją się, rozmawiają. Rodziny, przyjaciele i znajomi. Czasem tylko ktoś ledwo lezie z głową w smartfonie, potykając się o kamienie. Różni nas jedno najbardziej. Wszyscy mają klapki. Tylko ja musiałem przyjść tu w buciorach pełnych teraz wody.









































Mimo wszystko, udało mi się uchwycić kilka "pustych" miejsc.



















W jednym miejscu woda wypływa wprost ze szczelin w skale. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć. Za chwilę podszedł do mnie młody człowiek i tłumaczy po angielsku, że tutaj spływa ciepła woda do zimnej. Takie gorące źródło. Cóż. Dla mnie ta w której brodzę, jest ciepła, a ta strzelająca ze skał bardzo ciepła.
Mam wrażenie, jakby wszyscy byli szczęśliwi przez to, gdzie są i że są tu razem, choć się nie znają. Kanion szczęścia. Niemal zahipnotyzowany stanąłem w pewnym oddaleniu. Potem zbliżyłem się i znów się zbliżyłem. W końcu stanąłem przed małym wodospadem i fotografowałem. Nie ludzi a ich nastrój. Ileż piękna jest w beztrosce. Nie miałem pojęcia…





















Złapałem się na tym, że tłum wcale mi już nie przeszkadza. Że właściwie jest dopełnieniem pionowych skał, płytkiej rzeki, mchu i glonów w zacienionych miejscach, tryskającej wody i głazów. Że bez tych uśmiechniętych, szczęśliwych ludzi, byłoby tutaj zupełnie inaczej. Że przeżywają w pewnym sensie to, co ja, kiedy jadę. Proste czynności dają radość. Wszyscy jakby swoje rozterki i smutki codzienności zostawili w domach, w pracy, na ulicy, a tutaj są po prostu szczęśliwi. Ludzka natura w swojej najlepszej odsłonie.
Zabrakło mi wytrwałości, żeby dojść do miejsca, które jest symbolem i od którego pochodzi nazwa. Tak szczerze, to nawet nie wiedziałem o nim do dziś, kiedy to piszę. Może będzie to zaczątek jeszcze jednej wizyty tutaj… kiedyś? Może przyjadę tu jeszcze, żeby zobaczyć starą tamę?




























« Ostatnia zmiana: Marzec 26, 2021, 23:29:54 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #31 dnia: Marzec 26, 2021, 23:16:41 »
Zmęczyło mnie chodzenie w mokrych, motocyklowych ciuchach, wspinanie się po głazach i trzymanie równowagi na kamieniach. Buty też nie pomagają, bo są ciężkie od wody. Upał wdziera się, mimo cienia do kanionu a jak się z tego cienia wyjdzie, to słońce robi swoje. Podróż po ludzkich charakterach zajęła mi cztery kilometry. Trochę kręci mi się w głowie no i bardzo chce się pić. Już sięgałem do nagrzanej słońcem wody ze strumienia. Jak na zawołanie, ot po prostu, podszedł do mnie chłopak może 15 lat. Z metalowego termosu nalał do metalowego kubka lodowatą wodę i wręczył mi zbawienny płyn.
- Mersi – wymamrotałem z wdzięcznością.
To żadne czary. Po prostu akurat młodsza siostra chciała pić, a że stałem w pobliżu i może zapatrzyłem się na wodę… Sam nie wiem.



Jest południe i cień chowa się pod podeszwami butów. Muszę przejechać znów przez Tabas, więc zatankuję.







Kupiłem sok w sklepie. Z sokiem siadam na betonie w cieniu zadaszenia jakiegoś magazynu nieopodal stacji. Zdejmuję buty, wylewam z nich wodę, suszę skarpety. Odpoczywam. Sok zniknął natychmiast, część wody ze źródła też. Nie czuję się za dobrze. Mam mdłości. Chyba tak się to nazywa.



W końcu i tutaj cień przestał dawać schronienie, a mdłości przeszły. Mogę jechać.

Ubranie wysycha niemal natychmiast. Tylko w niewysuszonych do końca butach woda nagrzewa się i prawie gotuje. Chyba od dawna niedziałająca membrana robi z butów samowar.







Przemierzam długie proste i górzyste tereny z zakrętami. Znacząca większość to długie proste. Szlak ciągnie się po horyzont przez pustkowie jak w Parku Khar-Turan, tylko bardziej. Bardziej, bo ziemia jest tu jałowa i zasolona albo rodzi tylko żwir i piach. Jedynie w małych enklawach, jak w oazach, gdzieniegdzie rosną palmy i żyją ludzie. Żyją we wsiach z domami z glinianej, niewypalonej cegły, lub w lepiankach. Zagrody to murki z tego samego materiału co domy, a na murkach wyschnięte krzewy kolczaste i gałęzie. Jak tu żyją, nie wiem. Prawdziwa prowincja.

































Żeby zatankować, muszę skręcić do najbliższej, większej miejscowości. Trafiłem na Khusf. Stąd zawróciłem kawałek, żeby nie jechać główną drogą. Benzyny jeszcze trochę miałem, ale tu nie warto jechać do ostatniej kropli. Poza tym niedokładnie wiem gdzie jestem, a jeśli wjadę w pustynię, to może okazać się, że następna stacja będzie za kilkaset kilometrów.







Pojawiły się chmury. Po raz pierwszy od wyruszenia z Urmii jest ich aż tyle. Nawet myślałem, że będzie burza, ale chmury tylko wyciągają swoje pazury, ledwo dotykając szczytów gór w oddali. Są też niewysokie góry. Niewysokie, ale to pozwoliło, żeby choć na chwilę zapomnieć o suchym, gorącym powietrzu i bezlitosnym słońcu. Na chwilę. Za górami wszystko wróciło do normy. Chociaż… Nie wiem, czy normą można nazwać to, co zobaczyłem. Czy to opady, czy burza piaskowa? Nie znam się na meteorologii, ale ten widok na pewno ma swoje wytłumaczenie, mimo że zdaje się nadciągającym Armagedonem.







Ten powietrzny stwór nie dogonił mnie, a ja wcale nie czekałem.





























***

Jestem w Nehbandan. To małe miasteczko położone około 75 kilometrów w linii prostej od granicy z Afganistanem. Tankuję tutaj i przy okazji pytam o hotel w mieście. 30 kilometrów stąd jest hotel. Pytam jeszcze raz w sklepie obok. Sprzedawca, młody i wysoki człowiek, załapał i gdzieś dzwoni. Przychodzą młodzi ludzie ze stacji, na której tankowałem. Trochę się śmieją, trochę próbują rozmawiać. Wychodzi na to, że hotelu tutaj nie ma. No to pytam, czy mogę rozstawić namiot z tyłu stacji. Oni na to pokazują mi miejsce do modlitw. Murowany, mały budynek na betonowym podwyższeniu ze schodkami. Ma dwa wejścia z drzwi z metalowych kątowników. Jedno dla mężczyzn i drugie dla kobiet. To dla kobiet jest zamknięte. W środku cała powierzchnia wysłana dywanami dwa egzemplarze Koranu. Mniej więcej pośrodku kotara, którą można rozdzielić pomieszczenie na dwoje. Tu mogę spać. W sumie to lepsze od namiotu, bo nie trzeba go rozstawiać. Tylko późno pójdę spać, bo wierni nawiedzają takie miejsca do wieczora.
Przestawiam motocykl blisko wejścia obok dwóch samochodów. Bagaż wniosłem już do środka. Tam, gdzie zwyczajowo jest miejsce do modlitw dla kobiet. Spod stóp ucieka mała jaszczurka. Nie będę sam w nocy.
Jest około 19. Jeszcze jasno, więc siadam na betonowym podwyższeniu. Zajadam cienki chleb, popijając go tutejszą Colą. Na tyłach stacji ledwo słychać ciężarówki z rzadka podjeżdżające do tankowania. Jest cicho i spokojnie, mogę więc robić notatki. To znaczy mógłbym, gdyby nie chłopcy ze stacji i sprzedawca, u którego kupiłem napój w kolorze podobny do Coli.
I tak wolę zaczekać. A że są ciekawi… Pewnie też byłbym ciekaw, gdybym pracował na stacji na pustyni i przyjechałby tu ktoś tak niepasujący.
Rozmawiamy jak się da. Trochę po angielsku, trochę na migi. Skąd, dokąd i tak dalej. Standardowy zestaw pytań zakończył się i przeszli do rzeczy.
- Palisz – Pyta jeden.
- Nie – Odpowiadam zgodnie z prawdą. Trudno byłoby wytłumaczyć, że kilka lat temu zakończyłem swoją zażywną przyjaźń z tym nałogiem.
- Lubisz narkotyki? – Raczej żartem i w konwencji poprzedniego pytania, ale jednak zapytał ten sam chłopak.
Tu zapaliła mi się kontrolka ostrzegawcza. Żarty żartami, ale to zupełnie nie moje tematy.
- Lubię, kiedy są daleko – odpowiadam.
To rozbawiło wszystkich.
W końcu przedsiębiorczy chłopcy rozchodzą się, a ten od używkowych pytań odjechał półciężarówką która stała blisko mnie.
Teraz mam spokój, ale jest coraz ciemniej i więcej skupiam się na tym gdzie piszę, niż piszę, co zapamiętałem.
Podjeżdża samochód. Mały osobowy, jakich tutaj wiele. Wyróżnia go tylko to, że jest szary a nie biały. Białych samochodów jeździ tu najwięcej. Parkuje tuż przy murku, na którym siedzę. Kierowca jeszcze dobrze nie wysiadł i od razu zagaduje. To Mahdi. Nie za wysoki, łysiejący, w czarnych szerokich spodniach i koszuli w kratę. Zajechał tu z żoną, żeby mieć bliżej do pokoju modlitw.
- Obowiązek wobec Boga przede wszystkim. Zaraz wrócę – rzekł po przywitaniu i zniknął w budynku.
Rozmawiam z żoną Mahdiego, aż jej mąż skończył modły. Nikomu przy tym nie przeszkadza, że rękoma.
Na moje nieszczęście Mahdi zna angielski doskonale :) Nie daje jednak poznać po sobie irytacji czy chociaż odrobiny zniecierpliwienia. W pewnym momencie wystukuje numer telefonu w swoim smartfonie i daje mi go. W słuchawce po drugiej stronie jeden z jego synów. Jest lekarzem i ma na imię Hadi.
Mówi, że to jego rodzice, że w razie jakiejkolwiek potrzeby, żebym dzwonił i że wszystko jest w porządku. Mahdi, jego ojciec, ma sklep z owocami w mieście obok. Jest z wykształcenia nauczycielem. Jego matka też.
Kiedy skończyłem rozmowę telefoniczną, ojciec odbiera smartfon i jakby na dowód usłyszanych słów, częstuje mnie z papierowej torebki mieszaniną owoców i orzechów. Wymienia po persku wszystkie nazwy mieszanki, którą wysypał na moją rękę. Oczywiście natychmiast zapominam wymowy. Są figi, pistacje, pestki różnych znanych i nieznanych mi owoców.
Mimo wykształcenia nauczycielskiego życie potoczyło się tak, że teraz handluje suszonymi owocami i orzechami, bo to się bardziej opłaca. Nauczyciele zarabiają bardzo mało.
Dał mi numer telefonu do siebie i do syna. Mam dzwonić w razie potrzeby.
Odjeżdżają. Żeby odpalić samochód, Mahdi podniósł maskę i coś kręcił przy silniku.
Zostaję sam na swoim betonowym podwyższeniu. Wieczorny, lekki powiew odwrócił kartkę zeszytu. Długopis przeturlał się na tyle daleko, że nie chce mi się wstać po niego. Słońce dawno już zaszło za horyzont. Cisza. Tylko dźwięk silnika jeszcze jednej ciężarówki ją mąci, ale brzmi jak zza grubej ściany.
Skubiąc resztkę suszonych owoców, wpatruję się w ciemność i w kontury przykrytego motocykla. Co przyniesie dzień? Jak w rzeczywistości wygląda to, po co przyjechałem? W jaki sposób zapamiętać to wszystko, co spotkało mnie do tej pory? Czy wolno mi interpretować, czy suche fakty wystarczą, żeby nie dryfować w niewiedzy, kiedy będę przypominał sobie po latach tę podróż? Gdzie długopis?






Mapy







Pieszo.


CF


*Margaret Mead - https://pl.wikipedia.org/wiki/Margaret_Mead
** Morteza Ali Fountain - https://iranhikers.com/nature/natural-site/morteza-ali-fountain
« Ostatnia zmiana: Marzec 26, 2021, 23:30:19 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #32 dnia: Kwiecień 01, 2021, 22:51:44 »
 :deadtop4:

24 dzień. 13 maja.
Nehbandan - 30.54698, 57.77063 lub N31 32.833 E60 02.935


Licznik 100511–100853
342 km

Godzina 23:30
Cichym szeptem wychwala swojego Boga, śle prośby, wielbi. Tak mniemam. Wersety Koranu krążą po małym pomieszczeniu. Wyobrażam sobie, że to stary albo otyły mężczyzna, bo często brakuje mu oddechu i ostatnie słowa zawsze grzęzną w gardle. Dzieli nas tylko cienka kotara z materiału. Nie wie, że tu jestem. W bezruchu nasłu****ę, kiedy wyjdzie. Wychodząc, energicznie zatrzaskuje za sobą drzwi. Muszę je otworzyć, bo ściany budynku oddają ciepło zgromadzone za dnia i jest bardziej gorąco niż na zewnątrz. Te jednak zaklinowały się we framudze i zaskoczyła zapadka obracanej klamki, której nie ma od wewnątrz. Drzwi i futryna są z metalowych kątowników a płyciny ze szkła zbrojonego. Otwierają się do środka. Jest zbyt ciemno, żeby coś zrobić. Rano pomyślę. Tymczasem, może oknem wpuszczę trochę powietrza, żeby się nie udusić. Okno jest z tego samego materiału co drzwi i ledwo się otwiera na kilka centymetrów. Ciężkie, wilgotne powietrze wlewa się do płuc. Trzeba oddychać szybko, ale każdy oddech jest jak połykanie wody. Na zewnątrz zerwał się prawdziwy wicher. Przeraźliwe wycie otacza budynek. Jakby potępione dusze chciały porwać go razem ze mną. Wyje wszystko. Na dodatek muszę spać na swoim zimowym śpiworze i być czujnym. Nie wiem, jak byłoby to odebrane w razie wizyty wiernej, gdyby zobaczyła półnagiego faceta, śpiącego w kobiecej części budynku.

2:00
Sen nie nadchodzi. W napoju o szumnej nazwie „Canada Cola” musiało być coś pobudzającego. Leżąc w ciemnościach, słucham wichru śpiewającego swoją ponurą nutą. Jestem cały mokry. Pot spływa kropelkami i wsiąka w podkoszulek i śpiwór. Trochę lepiej jest, kiedy się nie ruszam. Każdy ruch generuje tylko więcej potu. Nieokreślone myśli pojawiają się i znikają. O niczym szczególnym. To raczej odczucia niż coś konkretnego, jednak nie pozwalają zasnąć.

5:30
Ostatni raz, kiedy spojrzałem na zegarek telefonu, ten pokazał 3:30. Krótki półsen pierzchnął, jakby go nie było. Nie potrzebowałem budzika. Wicher przestał już zamęczać swoim wyciem, a za oknem światło brzasku przegoniło ciemność.
Czemu nie spałem? A może spałem? Może ostatni wierny był wymysłem wyobraźni strutej napojem ze sklepu od chłopaka, który pytał, czy lubię używki? Może to wcale nie wicher wył opętańczo, tylko moja wyobraźnia spłatała mi figla? Może całe to leżenie w bezsennej malignie, to tylko sen?

Mała jaszczurka, wystraszona ruchem, chowa się pod odstający przy ścianie dywan. Nie. To nie wymysły. Jestem cały mokry, drzwi są zatrzaśnięte, a okno uchylone na tyle na ile mogłem je uchylić. Na dodatek coś mieszka tu oprócz jaszczurki. Tam, gdzie miałem odsłoniętą skórę, jestem pokąszony. Małe, zaczerwienione guzki na rękach i szyi. Bardzo swędzi. Pewnie pchły urządziły sobie ucztę moim kosztem.
Spakowałem już, co było do spakowania. Teraz trzeba się stąd wydostać. Okna nie uchylę bardziej. Poza tym jest tak niewielkie, że nie przecisnę się przez nie. Gdyby nawet, to budynek stoi na podwyższeniu i do ziemi jest dość, żeby nie mieć pewności co do właściwego lądowania. Drzwi zakleszczone są tak, że ani drgną. Nawet moje sto kilo ich nie poruszyły na milimetr. Z otworu po obrotowej klamce wystaje kwadratowy pręt. Nie za dużo, ale może wystarczy, żeby chwycić kombinerkami. W ostateczności, jeśli to się nie uda, może wybiję zbrojoną płytę w drzwiach.
Idę rozpakować cały majdan, żeby dostać się do narzędzi, ale coś mnie tknęło. Są przecież jeszcze inne drzwi wejściowe. Te dla kobiet. Drzwi dla kobiet zamknięte są na prostą zasuwkę. Przesunąłem ją i lekko pociągnąłem za klamkę. Otworzyły się z łatwością, zalewając wnętrze żółtym światłem wschodzącego słońca. Głupiec ze mnie…










***

Z Nehbandan, od razu wjeżdża się w przedsionek pustyni. Po 40 kilometrach zatrzymują mnie policjanci. To chyba trzecia kontrola w tym kraju. Zwyczajowo sprawdzają paszport, chcąc dowiedzieć się, skąd jestem. Jeden z policjantów pyta, stukając palcem w bak, czy mam pełno benzyny. Wczoraj wieczorem zatankowałem. Mam. Pyta, czy mam wodę, pokazując gest picia. Mam. Kupiłem dwie butelki razem z „Canada Cola”. Jest ich trzech. Jeden jest bez munduru i to on mówi po angielsku, tłumacząc kolegom, o czym rozmawiamy. Droga przez pustynię to szlak narkotykowy z Afganistanu na zachód. Ta informacja na nic mi się nie przyda. Dowiedziałem się też, że po drodze nie ma stacji, sklepu, ani niczego co można uznać za cywilizację. Na koniec uścisnęliśmy sobie dłonie.











Dwa lata temu, siedząc wygodnie w domu, z ciekawości, szukałem informacji na temat różnych miejsc NAJ na mapie świata. Między innymi, przeczytałem wtedy, że najbardziej gorącym miejscem na Ziemi jest pustynia Dasht-e-Lut*.
Tak mnie to dziwnie poruszyło, że przez wiele dni nie mogłem myśleć o niczym innym. Jak to bywa z taką ekscytacją, z biegiem czasu słabła i bladła. Koniec końców jednak, przez cały czas tliło się to we mnie na tyle mocno, że gromadziłem pieniądze i czas na podróż. Teraz, po dwóch latach, znalazłem się w miejscu znanym mi wcześniej tylko z Wikipedii i opisów ludzi, którzy tu byli.
To niepokojące, że w stosunkowo łatwy sposób mogłem tu dojechać, myśląc wcześniej, że to zadanie tylko dla przyrodniczych ekip telewizyjnych, wielkich i znanych podróżników, majętnych obieżyświatów czy badaczy, finansujących się z dotacji ośrodków naukowych. Niepokojące, bo to znaczy, że jeśli tylko ma się cel, który uzna się za priorytet, wystarczy być konsekwentnym. Ten był łatwy. Wsiadłem na motocykl i dojechałem. Trudność polega zawsze na wytrwałości przed wyjazdem, na organizowaniu czasu, na formalnościach wizowych. Czyli wszystkie przeszkody stawiam zawsze sam sobie.
Nie twierdzę, że taka podróż jest łatwa albo trudna. Chcę powiedzieć, że efekt starań zależy przede wszystkim od nas samych. Jeśli coś pójdzie nie tak z naszej winy, może to oznaczać, że za słabo pożądało się tego efektu. Że nastąpiły komplikacje i zdarzenia ważniejsze od właściwego celu i gdy tak już się stanie, musielibyśmy ponieść jakieś straty. To koszt, którego nie chce się ponieść i w konsekwencji rezygnujemy. Czasem nawet na ostatniej prostej.

Gdzieniegdzie jeszcze widać półpustynną roślinność. Jednogarbne wielbłądy, skubią z mizernych kęp zieleni. Jest dość wcześnie i dzięki temu jest tylko bardzo ciepło. No i rozglądając się, odczuwam pewien dysonans, bo jest wiosna, a wcale tego nie widać.





Jeszcze jeden, tym razem stacjonarny posterunek, jeszcze rozwidlenie dróg, kilka łagodnych zakrętów między skałami i krajobraz się zmienia. Pustka po horyzont, bez najmniejszych na pierwszy rzut oka oznak życia. Skały, morze piachu, żwiru, kamieni. Póki temperatura się nie podniesie, można jechać z otwartym kaskiem. Nie ma owadów.
Prosta nitka asfaltowej drogi wiedzie wzrok po horyzont i hipnotyzuje.
70,7 stopni Celsjusza, pisali. Dziś rano jest "chłodniej". Mały, turystyczny i bardzo niedokładny termometr pokazuje 45 stopni.





Jest 6:30 i jest bardzo ciepło.
Za pół godziny czuć już, że temperatura wyraźnie się podniosła. Warto rozpiąć kurtkę. Słońce coraz wyżej.
8:00, każde zatrzymanie się, powoduje wystąpienie potu, co przewrotnie, na krótko daje niejaką ulgę w czasie jazdy. Muszę dużo pić, dlatego często robię przystanki. Na pustyni, kiedy wyłączy się silnik, cisza tworzy swój własny wymiar. Nie słychać wiatru, kiedy nie wieje, nic nie szeleści i nie skrzypi.

























Nigdy jeszcze nie doświadczyłem takiego pustkowia. Nigdy nie czułem się tak dobrze sam ze sobą, choć nie ma gdzie się skryć przed palącym słońcem a ukąszenia nocnych napastników swędzą. Nigdy jeszcze nie słyszałem takiej ciszy, jeśli ciszy można słuchać. Trudno mi to opisać. To taka cisza wiatru, nawet kiedy ten wiać przestaje. Jakby zostawiał po sobie echo. Jakby to był jeszcze jeden wymiar.



Powietrze drga i pływa w niemym tańcu, zaburzając ostrość widzenia tuż przy powierzchni ziemi. Ledwo wyczuwalny, łagodny oddech pustyni, sporadycznie dotyka twarzy. Wtedy fizycznie czuć jak masa gorącego powietrza przemieszcza się bez pośpiechu, żeby za chwilę stanąć w bezruchu. To powietrze żyje. Takie delikatne podmuchy wystarczą, żeby podnieść najlżejsze drobiny pyłu. W pojedynkę niezauważalne, w wielkiej ilości tworzą na horyzoncie żółtawą czy może czerwonawą warstwę jak smog. Zmrużone oczy pieką od nadmiaru światła a bardziej zmrużyć się nie da. Pewną ulgę przynosi patrzenie na ciemniejsze miejsca. Całkowitą zamknięcie oczu, choć wtedy wcale ciemno nie jest.

Dla wielu droga to tylko łącznik między miejscami, do których zmierzają. Przepędzają ją jakby była przeszkodą sama w sobie. Bezrefleksyjnie korzystają z możliwości, pędząc popychani brakiem czasu i wcześniej ustalonymi założeniami. Codziennie odliczają kilometry do jej końca. Jednak siłą rzeczy - czyż podróżując motocyklem, większości czasu nie spędzamy właśnie na niej? Może więc droga to też miejsce albo przede wszystkim miejsce, a to co sobą łączy jest jedynie przerywnikiem w podróży?
To o nią pytamy, kiedy mamy zamiar gdzieś dojechać. Na niej popełniamy pierwsze błędy na dwóch kołach. To dla niej zużywamy opony i benzynę. Przy niej jemy i śpimy. To tutaj bywamy samotni, choćby jechać w towarzystwie. Kiedy jest długa, prosta i nużąca, bezwiednie zamyślamy się albo przestajemy myśleć. Przez nią bolą nas różne części ciała. Jednak codziennie wracamy na nią, żeby jechać dalej.
To właśnie droga wzbudza w nas podekscytowanie, kiedy w okolicy egzotycznie. Doprowadza nas w miejsca, gdzie nigdy nie byliśmy. Irytuje dziurami, kiedy zawieszenie ledwo dyszy. Wyciska z nas adrenalinę na ciasnych serpentynach, gdy zamykamy opony.
O niej opowiadamy i o nią pytamy. Pozwala rozwinąć maksymalną prędkość. Daje poczucie wolności. Poszerza horyzonty, dodaje pewności siebie i upraszcza życie. Na niej czasem giniemy...
Mimo to może właśnie sama droga jest Celem a cel jest tylko pretekstem, żeby jechać. Żeby jechać drogą gdziekolwiek.
Niby oczywistość, ale mam wrażenie, że dopiero kiedy nie jedziemy, tęsknie uświadamiamy to sobie.



Z zamyślenia wybiło mnie pieczenie. Zaskoczony otworzyłem oczy. To ubranie coraz mocniej nagrzewa się, aż do bólu. Pustynia bada mnie, siedzącego na środku drogi, jakby chciała zdecydować o losie. Lekko przechylony motocykl, daje cień tylko plecom. Resztę słońce praży, jakby chciało wyrównać moją temperaturę z otoczeniem. Przestałem się pocić i czuję jak od słonecznej spiekoty skóra cierpnie. To takie samo uczucie co kąpiel w zbyt gorącej wodzie w wannie. Jest błogo, ale każde, najmniejsze nawet poruszenie, powoduje ciarki i kłucie na skórze. Chciałbym siedzieć tu jeszcze i patrzeć w hipnotyzującą pustkę, ale mimo chęci, zmuszam się do wstania. Nie wiem ile wytrwałem siedząc. Może pięć minut, może piętnaście. Tutaj trzeba się ruszać.
Znów chce mi się pić. Woda w butelkach nagrzała się bardzo. Ma tak ohydny smak, że trudno ją przełknąć, bo zbiera się na wymioty. Zmuszam się do każdego łyka płynu o smaku plastiku i temperaturze niedawno wyłączonego czajnika. Wodę powinienem oszczędzać, bo nie wiem, ile czasu przyjdzie mi tu spędzić. Jednak w czasie jazdy, zmoczona chustka na szyi przynosi chwilową ulgę. Ulgę tak wielką, że warto zużyć na jej zwilżenie nieco drogocennego płynu.




***

Krajobraz niepostrzeżenie się zmienia. Pustynia już nie jest płaska. Faluje teraz i ugina się i piętrzy jak na bezkresnym oceanie. Droga prowadzi wzrok do załamania, przepada w dole, żeby hen daleko rozpocząć wspinaczkę na następną falę, topionej bezlitosnym słońcem przestrzeni.









Jestem przyzwyczajony do tego, że ptaki zawsze uciekają. Ten nie. Usiadł zaciekawiony na słupku drogowym i chyba patrzy na mnie. Kiedy skończyłem podziwiać dokonania natury, odpaliłem silnik a ptak wcale się nie wystraszył. Ruszyłem i w lusterku, a potem obok siebie, widzę jak mały, kolorowy ptak leci w pewnej odległości równo ze mną. Towarzyszył mi dobre kilkaset metrów. Dopiero kiedy napatrzył się, odleciał doglądać swoich ptasich spraw. Czy ptaki są ciekawskie? Ten był na pewno.




***

Pojawiły się skały. Niektóre, jak unieruchomione, tonące statki, tkwią w piasku, urozmaicając przestrzeń swoimi kształtami. Inne dumnie wznoszą się nad pustynią na kilkadziesiąt, a może kilkaset metrów.
Jednak to ich agonia. Erozja od tysięcy lat kruszy i niszczy skały kreśląc w nich szczeliny jak otwarte rany kawałek po kawałku, zamieniając wszystko w kamienie, żwir, a potem piach i w końcu w pył.
Z daleka to ściana bez wyraźnie widocznych szczegółów. Z bliska, to wystawa figur kamiennych. Niewiele potrzeba wyobraźni, żeby zobaczyć wieże zamków, mury obronne, posągi starożytnych bogów albo tylko ich głowy. Wszystko to otoczone przez żwir i coś jak skamieniałe, kruszące się błoto, popękane teraz i pylące się pod butami. Martwa natura. Nie ma owadów, źdźbła trawy, zasuszonych krzewów ani nawet zeschłych patyków po nich. Najbardziej śmiercionośne miejsce w całym Iranie. Może na świecie. Ekstremalne temperatury, niewielka amplituda dobowa, sporadyczne krótkie i niewielkie opady, wszędobylska sól, piachy, ił, skały. Jakby tutaj nasza planeta chciała zachować dziewiczą czystość bez życia i jego skomplikowanych procesów. Strażnikiem tego dziewictwa jest żar pieca hutniczego, lejący się nieprzerwanie z nieba.

































Za jedną z takich fal, za płaską przestrzenią, za fałdami, za skalnymi statkami — wrota. Inżynierowie, nie chcąc widocznie marnować energii, przecięli skałę na pół, robiąc z niej naturalną bramę.





Za nią, gdzieś po środku niczego jeszcze inny widok. Rzeka solna i kopce gigantycznych kretów. Wygląda, jakby przez drogę kiedyś płynęła rzeka, która wyschła, zostawiając po sobie biały, solny ślad. Teraz wygląda jak zaśnieżona droga.
Mam wrażenie, że za chwilę pojawi się tu gigantyczny stwór baśniowy, bo brak tylko jego. Jakaż siła zbudowała te konstrukcje. A może raczej zniszczyła i niszczy nadal. Jakaż moc rujnuje co dzień potęgę skał… To ta siła, której uwagi nie chcę zwracać na siebie.










"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #33 dnia: Kwiecień 01, 2021, 22:52:41 »
Właśnie mijam dwa niewielkie jak kałuże jeziorka ze słoną wodą w topazowo-szmaragdowym odcieniu. Porażający skwar i zużyty już trzylitrowy zapas wody pomału odbierają siły, mimo że siedzę na motocyklu. Brak mi już zapału na tyle, żeby jeszcze raz zatrzymać się i zrobić cokolwiek w stojącym powietrzu pieca hutniczego. Dotkliwy upał już dawno wdarł się pod kurtkę. Zapinanie jej już nie pomaga.
Trochę dalej budowla. Tu zatrzymałem się na chwilę, ale zdjęcie zrobiłem nie zsiadając nawet z motocykla. Wygląda jak fortyfikacja, ale to zdaje się opuszczony karawanseraj. Nie wiem, czy jej przeznaczenie właściwie oceniłem, ale tak wygląda.






***

Zabiorę ze sobą część Dasht-e-Lut. Resztą sił, wyssanych przez zaledwie kilka godzin podróży prostą i łatwą drogą, do pojemnika po cygarze, zaczerpnąłem pustynnego piachu. Opierał się. Piach jest tak nagrzany, że popatrzyłem palce a fiolki nie da się podnieść od razu. Gdyby tak i tę temperaturę dało się zabrać ze sobą…







Teraz kiedy to piszę po kilku latach siedząc przed monitorem, fiolka stoi obok. Jednak skrawek pustyni w niej jest już martwy. Zimna i niegroźna.
Zakorkowany, szklany pojemnik z wyblakłym napisem Dasht-e-Lut na niechlujnie urwanym kawałku plastra, stał się jej trumną a pustynia w nim zamknięta zmieniła się w odrobinę piachu i pyłu.



***

Na rezerwie dojechałem w okolice Szahdad. Tutaj ma być „Shahdad Desert Camp”. Pytam w czymś w rodzaju restauracji, jak mi się zdawało, o drogę. Droga jest prosta i pytać nie musiałem. Jeszcze 9 kilometrów.



Z domku przy szlabanie wyłania się dwóch chłopaków. Jeden otwiera szlaban z napisem „WELCOME”. Nie mówią po angielsku. Pytam, czy tu można spać, czy jest prysznic, ile kosztuje. Jakoś na migi i pokazując sobie banknoty dogadujemy się.
„Shahdad Desert Camp” położony jest na skraju pustyni, przy bardzo obiecujących fotograficznie formacjach skalnych. Najpierw jednak powinienem zatankować motocykl, napić i najeść się a tutaj oprócz chatek ze słomy i patyków, pod którymi rozkłada się namiot albo śpi po prostu na ziemi, nie ma nic.







W Shahdad jest całkiem zielono jak na pustynne warunki. Rosną tu palmy i drzewa. Jednak temperatura jest podobna jak na pustyni.





Na pierwszej napotkanej stacji tankuję motocykl. Przy okazji pytam ręcznym – migowym, czy można kupić wodę. W odpowiedzi zobaczyłem tylko dłoń celującą gdzieś w miasto. Dobrze, poszukam sklepu.

W sklepie sprzedaje młoda dziewczyna w burce. Jak ona znosi te temperatury? Resztę za zakupy dostałem w monetach, gumie do żucia i cukierkach. Widocznie taki zwyczaj, jeśli nie ma drobnych.
Litrowy sok wypiłem na poczekaniu. Zimny płyn chłodzi całe ciało. Co za ulga. Siadam na krawężniku za motocyklem, żeby nacieszyć się tą ulgą. Mimo to przechodnie wypatrują mnie i bez przerwy zagadują. Jeden starszy pan nawet po angielsku. Zaprasza mnie do swojego domu, ale już wiem, że to taki uprzejmy zwyczaj.



Siedząc na gorącym krawężniku przed sklepem, uświadomiłem sobie, że jestem niemal do zera wymęczony bezsennością i upałem. Wrócę do „Shahdad Desert Camp” i tam odpocznę ile trzeba będzie. Drażni mnie ta słabość, bo jestem bezsilny wobec własnego organizmu. Z drugiej strony, zmęczenie jest przecież konsekwencją dotarcia do celu. To koszt, którego najczęściej nie chce się ponieść, ale jest nieunikniony. Po co więc zżymać się na coś, na co nie mam wpływu?
Fizycznie nic się nie zmieniło, ale poprawiwszy sobie nastrój, zadowolony z wysnucia takiego wniosku, wsiadłem na motor i odjechałem z Shahdad na kemping.

Zatrzymuję się jeszcze raz przy niby restauracji, w której pytałem wcześniej o drogę. Okazało się, że tutaj też można przenocować. Nie wiem czemu wcześniej uznałem to miejsce za restaurację. Jak byk stoi wyraźny napis na szyldzie, że to guest haus.



Kobieta woła męża. Chudy i nieduży mężczyzna z brązowymi oczami i przekrwionymi białkami zna trochę angielski. Trochę lepiej niż ja. Broda z kędzierzawym zarostem, śmiesznie się rusza, kiedy się targujemy. Zaczął od niebagatelnej kwoty. To ja mu, że to za dużo. To on, że z kolacją i śniadaniem będzie trochę więcej, ale mniej niż normalnie. To ja mu na to, że nie mam tyle na nocleg i jedzenie i mogę dać tylko tyle, ile powiedziałem na początku z kolacją i ze śniadaniem. To on znów, że to trochę za mało. Zabieram się więc i odchodzę do motocykla za bramą, mówiąc, ze więcej nie mogę dać. Coś z żoną poustalał i w końcu stanęło na moim. Przybiliśmy piątkę z uśmiechem. Coś mi się zdaje, że potrzebował takiej rozrywki :)
Jak sobie pomyślę, że tam dokąd jechałem, miałbym chyba siłą woli rozstawić namiot w popołudniowym upale i w tym upale spać, to zapłaciłbym i dwa razy więcej, żeby jednak nie.
I tak to przypadkiem właściwie, zostałem za gliniano-ceglanym murem niby restauracji, która okazała się przystanią dla podróżnych.





Każdy pokój ma oddzielne wejście z podwórza. Buty zostawia się na zewnątrz oczywiście. Podłoga wysłana dywanem a pod ścianami poduszki. Jest światło, kontakt i szumiąca klimatyzacja. Bardzo skromnie, ale też bardzo wygodnie. Więcej byłoby przesadą. Nie potrzeba.





Zanim zdążyłem się przebrać, rozpakować, poukładać i pójść pod prysznic, Amir, bo tak ma na imię gospodarz, przyszedł do mnie z żoną. Przynieśli termos z herbatą, cukier i ciastka zbożowe. To znaczy żona przyniosła. On otwierał drzwi. W termosie jest najsmaczniejsza herbata świata. Prawdopodobnie zmieszana z miętą. Ciastka w środku, wypełnione są suszonymi owocami. To chyba figi. Rozmawiamy o tym o czym da się rozmawiać mając skromny zasób słów. Dzięki klimatyzacji, herbacie, towarzystwu uprzejmego Amira odzyskuję siły. Najlepsze hotele tego nie oferują.





Prysznic jest w innym pomieszczeniu. Trzeba przejść przez podwórze. Zdążyłem zapomnieć o dzisiejszym skwarze, ale jak tylko wyszedłem na zewnątrz, znów uderzył we mnie żar pieca hutniczego. Od razu przypomniałem sobie, jaki jestem wypluty.

Amir ma dwoje dzieci. Chłopak jest młodszy. Właśnie daje pić gołębiom z miski. Córka jest starsza. Teraz wróciła ze szkoły i pomaga mamie w przygotowaniu jedzenia.

Marzenie o lodowatym prysznicu prysło, kiedy tylko odkręciłem kurki. Nie ma zimnej wody. Są dwie opcje. Gorąca i bardzo gorąca.

***

Zbliża się zachód słońca. Dziwnie pociemniało dookoła. Jakoś tak za bardzo i ledwo widzę co piszę w zeszycie. Muszę włączyć światło. Zerkam przez szybę drzwi, a tam świat zwariował. Na zewnątrz zadyma. Muszę to zobaczyć.





Wiatr rozszalał się, porywając wszystko, co lekkie a co unieruchomione, przekrzywia się i wygina pod naporem nieregularnych porywów. Chmury przewalają się, przesłaniając całkowicie słońce. Są jednak bardzo nisko. I ten bordowo-szary odcień. To chmury pyłu i piachu. Czuję w ustach suchość. Kotłuje się to wszystko przesłaniając świat. Amir mówił, że tu nigdy nie pada. A właśnie coś na mnie kapnęło. Znów i znów. Pada deszcz. Nie jest ulewny ani nawet rzęsisty, co mogłyby sugerować chmury. Kropi i to ledwo. Jednak te krople, kiedy padają na coś płaskiego, nie zachowują się jak soczewka jak to bywa. To błoto. Deszcz błota.
Skończyło się tak szybko jak zaczęło. Na motocyklu, na przewróconych wiatrem butach przy drzwiach, na trawie i na wszystkim innym, została cienka warstwa pyłu poznaczona małymi, brązowymi, błotnymi śladami. Został też, choć już nie tak porywisty, wiatr.









Idę zrobić kilka zdjęć ruinom po drugiej stronie ulicy. Burza piaskowa przeniosła się ze swoim pokazem w głąb pustyni.









Niespodzianka. W pewnym oddaleniu wyłonił się z ruin lis pustynny. Patrzy na mnie. Robię krok w jego kierunku, a ten czmycha między suche zarośla.



W jego miejsce przypałętał się biały pies w typie labradora. Jest młody. Łasi się i nawet jest skory do zabawy. Już chciałem go pogłaskać, ale… Cała sierść rusza się na nim. Jest obleziony przez robactwo. Robaki dosłownie kotłują się na nim. Wchodzą pod sierść i wyłażą z niej chyba tysiącami jak w mrowisku. Nie jestem jakiś zbytnio lękliwy, jeśli o to chodzi, ale nie odważyłem się na gest przyjaźni. Dwa pokąszenia dziennie to zbyt wiele. Insekty muszą mu bardzo wadzić, bo chce się bawić, ale okazywanie tej chęci, co chwila przerywa drapaniem się.










***

Wieczór.
Ktoś wchodzi.
- Kolacja będzie w twoim pokoju. Wieje. Nie da się jeść na zewnątrz – oznajmia obcy.
Chłopak w okrągłych okularach w cienkiej oprawce, schludnie uczesany. Na ręku elektroniczny zegarek wyglądający jak zabawka. Ubrany jest typowo dla Irańczyka w luźne spodnie w kolorze kawy i zielonkawą koszulę. Jest młody, choć okulary dodają mu nieco powagi. Dobrze mówi po angielsku. Ma na imię Ali. Jest przewodnikiem i dobrze zna się z Amirem, właścicielem tego miejsca. Już nie jest obcy.
- Okej Ali – odpowiadam bez namysłu. Koniec końców nie jestem u siebie.

Okazuje się, że nie jestem jedynym obcokrajowcem. Jest tu też Holender. Właśnie wszedł do mojego pokoju. Jest bardzo wysoki. Łysiejąca łepetyna, chuda i żylasta szyja, przywodzą na myśl starego żółwia stepowego, choć stary nie jest. Koszulka polo, spodnie à la podróżnik-komandos. Jakbym siebie widział, tylko jeszcze nie łysieję :D Kiwnął tylko głową na powitanie, ale gęba mu się śmieje. Przyszedł też Amir.
Kolacja podana na dywan. Jest Gormesabzi** - potrawa, którą jadłem na granicy w hotelu, a nie mogłem zapamiętać nazwy. Teraz zapisałem ją. Jest mięso, fasola i przyprawy, Ryż i gęsta i kwaśna śmietana. Do tego pokrojone warzywa, napoje gazowane w puszkach, woda, tutejszy chleb. Można się najeść.
We czterech jemy i dyskutujemy jednocześnie. No nie wszyscy. Ja próbuję co najwyżej odpowiadać najprościej jak się da na pytania. Z racji swojego zawodu, najwięcej ma do powiedzenia Ali. Holender jest jego klientem.





Wychwytuję różne słowa. Sunrise, Lut, road. To mi wystarczy. Jutro przed świtem jadą na wschód słońca.
- To ja miałem jutro jechać na wschód słońca! To mój pomysł! To mój wschód słońca! – kpię sobie sam z siebie w myślach.
Wszyscy skończyli jeść i wychodzą.
- Pojedziesz z nami na pustynię? – Znienacka, na odchodne proponuje przewodnik, jakby te myśli usłyszał.
- Tak. Oczywiście – wydukałem zaskoczony.
Dobrze i niedobrze. Dobrze, bo nawet jeszcze nie rozeznałem się w mapach, gdzie może być najlepsze miejsce do obserwacji tego spektaklu. Niedobrze, bo pewnie Ali zażąda zapłaty. Nie mam nic przeciwko, tylko nie znam ceny.
- Bez pieniędzy. Pojedziesz motorem. Startujemy o 4:40 – dodał z uśmiechem.
Zamurowało mnie. Czy ja myślę na głos?

Mapy





CF

*Dasht-e-Lut - https://en.wikipedia.org/wiki/Dasht-e_Lut
**Gormesabzi (pisownia zasłyszana) https://en.wikipedia.org/wiki/Ghormeh_sabzi
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline Medyk

  • TDM User
  • krak-kat-so
  • 60 km/h
  • **
  • Wiadomości: 87
  • TDM 900 `11 10kkm, czarny typ..
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #34 dnia: Kwiecień 27, 2021, 22:53:43 »
ok. Dam Ci jeszcze tydzień. A potem, jeśłi nie wkleisz kolejnych postów - :deadwar: odnajdę Cię i wymuszę osobistą opowieść o tym co było po wschodzie... Bo na pewno musisz myśleć o zachodzie. Jako o kierunku DO DOMU.

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #35 dnia: Kwiecień 28, 2021, 08:54:50 »
Ważne Sprawy mam. Wrócę do pisania.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline korpus

  • TDM User
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 12
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #36 dnia: Kwiecień 29, 2021, 00:16:52 »
Jezusiemaryjo! Myślałem, żem niegodzien tu cokolwiek napisać (niech to moderator potem usunie).
Skoro jednak się to stosuje, to powiem - doskonałe pióro, świetne zdjęcia.
Jeśli zacząłem myśleć o bliskim wschodzie (Turcji konkretnie), to pod znaczącym wpływem tych relacji.
Spokojnie zaczekam na następny odcinek

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #37 dnia: Lipiec 10, 2021, 13:48:11 »
 :deadtop4:

25–ty dzień. 14 maja

30.54698, 57.77063 lub N31 32.833 E60 02.935 - Iranshahr

Licznik 100853 - 101585
732 km

Siłą woli otworzyłem oczy, ale absolutna ciemność nie pozwala nic dostrzec. Powoli świadomość wraca, przez hałas, nieprzerwanie drażniący słuch. Już pamiętam. Specjalnie położyłem go dalej, a teraz muszę wstać, żeby wyłączyć natarczywy brzęczyk budzika w telefonie, pokazującego 4:20. Przypomniałem sobie nareszcie, po co wstaję w środku nocy. Kilka minut później jestem gotowy.
W pokoju zimno, jednak to zasługa klimatyzatora. Wystarczy otworzyć przeszklone, metalowe drzwi i ciepłe, duszne powietrze natychmiast wypiera chłód. Ani myślę o założeniu ciężkiej kurtki motocyklowej.

***

Jadę za Alim i jego pasażerem z Holandii. Ich biały samochód jest jedyną wskazówką nawigacyjną w absolutnych ciemnościach. GPS`a nie zabrałem. Czerń obleka tutejszy świat tak szczelnie, że czerwone światła samochodu przede mną i żółtawe motocykla, zdają się być tłamszone ciężarem nocy. Asfalt zlewa się z poboczem, tak samo, jak pobocze z pustynią, a ta z absolutnie czarnym niebem. Jedynym wyróżnieniem monotonni świata pozbawionego światła są regularnie migające pasy, oświetlane słabym reflektorem motocykla.







Nie widzę jej, ale wiem, że otacza mnie zewsząd. Co jakiś czas wpadam w chłodniejszą masę powietrza. Różnica temperatur powoduje ciarki. Zaraz potem znowu gorąco i włosy przestają jeżyć się na nagich przedramionach. Wdech, wydech, długi wdech, wydech. To oddech pustyni.
Czterdzieści kilometrów dalej samochód przede mną skręca w nicość. Robię to samo. Motor podskakuje na nierównościach twardego podłoża.
Niebo zdążyło już przybrać czarno-granatowy odcień, a z ciemności wyłaniają się baśniowe, nieruchome stwory skalnych półek, ostrych wzniesień, pionowych kolumn. Dziś ja wyprzedziłem słońce.





Ali zabrał Holendra gdzieś wyżej na wzniesienie zakończone skarpą. Mimo że zapraszał mnie do towarzystwa, chciałem zostać sam. Zrobiłem dobrze i niedobrze. Dobrze, bo samotność pozwala zbłądzić myślom na manowce. Dłużej dziwić się rzeczom nieobjaśnionym. Zawstydzić się własną niewiedzą. Pozwala milczeć i w milczeniu, tak jak ja teraz, zastanowić się, czy będę w stanie wrócić po śladach do asfaltu, gdybym miał wracać sam.
Niedobrze, bo prawdopodobnie tam dokąd poszli, najlepiej będzie widać kulę ognia, która niedługo znów roznieci pożogę na piachu, skałach i w powietrzu.
Pozostało mi włączyć aparat na statywie i odejść w przeciwnym kierunku.



Z każdą chwilą i z każdym krokiem temperatura podnosi się, a przyjemne ciepło zamienia się we wczorajszą rozpaloną furię.
Nie wiem dlaczego, w naszym rozumieniu żywotności, martwa i pusta przestrzeń wokół kojarzy mi się z ustrojem nazwanym demokracją. Wszak dotyczy tylko ludzi, których na stałe tu nie ma. To dziwne, że już starożytni Grecy, mając na myśli coś nowatorsko odkrywczego, nie zadali sobie trudu przypisania demokracji do całego świata a tylko do rodzaju ludzkiego. Może to przez wszechobecny egocentryzm. Jesteśmy tak zafascynowani sobą na poziomie narodów i w małej, jednostkowej skali, że nie jesteśmy w stanie zauważyć, że koncepcja demokracji nie wykracza dalej, niż sięga egoizm.
Rządy ludu... Nad czym? Idea przepiękna i górnolotna, choć na wskroś fałszywa. Na przestrzeni dziejów podzieliła się, przeobraziła i zdegradowała do zatrutego niskimi pobudkami potworka żądnego wpływów i władzy. Demokracja bezpośrednia, pośrednia a na koniec parlamentarna, jako majstersztyk manipulacji i upadek humanizmu, w znaczeniu racjonalnego myślenia. Na początku każdy miał równe prawo do głosu. Na końcu, każdy ma równe prawo do zagłosowania i jako jednostka nie jest w stanie zmienić niczego.
Tak jak tu, żaden człowiek nie jest w stanie zmienić niczego. Ustrój polityczny nie sięga dalej niż tam, gdzie można zarządzać masą ludzką. Tutaj jest się na chwilę i można zapomnieć o każdym ustroju, o Systemie i jego roli w życiu człowieka. Na chwilę.
Z drugiej strony, przecież ustrój wyzwala w nas poczucie bezpieczeństwa, jedności i tworzy potrzebę współzawodnictwa. Jest niezbędny, niezależnie jak go nazwiemy.
Tutaj nie da się żyć. Nie ma roślin, zwierząt ani nawet widocznego śladu po nich. Życie w naszym rozumieniu nie istnieje. Jest tylko piach przemieszczany wiatrem, zwietrzałe skały, skruszone erozją kamienie, rozgrzane powietrze i nieskończona przestrzeń.



Po pół godziny Ali wrócił ze swoim klientem, ale od razu nie odjechaliśmy.



Mam jeszcze trochę czasu dla siebie. Upewniwszy się, że motor zostawia za sobą ślad, po którym wrócę, pojechałem w głąb rozgrzewającego się piekarnika. Mimo że kompani zniknęli mi z oczu, nie ujechałem zbyt daleko. Zatrzymała mnie przepaść, ledwo odcinająca się od nawierzchni, po której jechałem. Gdyby tak jechać nocą albo w czasie burzy piaskowej, albo zwyczajnie zapatrzeć się na formy skalne wyrastające dookoła, można z łatwością spaść w taką pułapkę.









Nie chcąc zapuszczać się dalej bez zapasu wody, po prostu zawróciłem, choć nie od razu. Zafascynowany martwą naturą, zadumałem się nad słowem „martwą”. Przecież to nieprawda. To znaczy prawda w znaczeniu przyrodniczym, nauki, jaką znamy. Jednak tu wszystko żyje na swój sposób, choć dla człowieka jednostka czasu, w jakim odbywają się zmiany, jest niezauważalna. Miliony lat, dla piachu, skał i ich kształtowania się do teraźniejszych form, to być może krótko, jeśli można powiedzieć „krótko” o czymś, co nie jest bytem „ożywionym”. Dla człowieka to całe pokolenia. Być może powinno się zweryfikować pojęcie „martwej natury”. Mimo braku żywej tkanki, łańcucha DNA, nazwać tę materię inaczej niż "martwą".









































***

Nawet wczesnoporanne słońce daje się mocno we znaki, mimo że nie mam na sobie ciężkiej, motocyklowej kurtki. Po powrocie z pustyni, a przed wyjazdem w dalszą drogę prysznic. Nie jest to łatwe, bo Ali leje na strop budowy wodę. Pozostało mi chwytać krople, bo ciśnienie bardzo spadło.
Śniadanie. Na śniadanie jajka sadzone, ser biały, chleb, kawa, herbata, arbuz, powidła. Jemy to wszystko na dworze przy stole, siedząc na krzesłach zrobionych z pociętego pnia palmy.
Jeszcze muszę się spakować.
Ruszam z guesthausu o 9:30.



Jest bardzo gorąco, ale nie tak jak się spodziewałem. Wybieram boczne drogi. Mam zamiar też przejechać krótszą o 40 km drogą przez góry.























Na moje szczęście, omijam gdzieś skręt do tego skrótu. Zapomniałem o nim. Góry Kuhbonan zaskakująco zmieniają klimat. Z ognistej pustyni wjeżdża się w zimny(!) region. Zimny znaczy około 20 stopni. Pada lodowaty deszcz. Taki prawdziwy, nie błoto. Góry przykryte są czapą z chmur. Po lewej zimno i deszczowo a po prawej palące słońce.













Od Alego i jego Guesthausu odjechałem na tyle daleko, że czas pomyśleć o tankowaniu. Na głównej drodze, pomiędzy masywami gór, na przedmieściach Mahan, jest stacja benzynowa. Wybudowana pośrodku niczego jak benzynowa oaza. Ruch za to, jak w ulu. Podjeżdżają dymiące ciężarówki, samochody osobowe i motory. Ludzie dyskutują, robią zakupy w sklepie i odjeżdżają i przyjeżdżają. Usiadłem daleko od tego zgiełku na krawężniku, żeby chwilę odpocząć. Już nie pada.

Duszne powietrze oblepia mnie, jakbym był owinięty folią. Nie ma czym oddychać a słońce w zenicie, praży ostrymi promieniami. Woda z drogi paruje w oczach.

***

Mijam stację benzynową, ale tym razem nie tankuję. Przejechałem dopiero 100 kilometrów od tankowania. To takie przyzwyczajenie Europejczyka. Dziś okaże się, że w kraju na ropie stojącym, trzeba korzystać z każdej możliwości dolania paliwa.
Coś mnie podkusiło, żeby w czasie jazdy popatrzeć na bagnet do sprawdzania poziomu oleju. Miejsce wokół niego połyskuje złowrogo. Olej zalał owiewkę motocykla. Muszę się zatrzymać. Zatrzymuje się też jakiś mężczyzna. Jego pomarańczowa ciężarówka marki Mercedes, z łoskotem zjeżdża na szerokie pobocze i zatrzymuje się tuż za mną, wzbijając kurz. Zdążyłem tylko zetrzeć rozbryzgany olej papierem. Mężczyzna po swojemu rozpytuje co się stało, czy trzeba pomocy i zaprasza mnie na czaj. Zapewne też przedstawił się, ale nie wychwyciłem tego. Dużo mówi i uśmiecha się. Rzecz jasna nie rozumiem co mówi, ale i on mnie też nie rozumie. Za to mimo skwaru, duchoty, głodu i wiecznie niezaspokojonego pragnienia spowodował, że czuję, jakbym rozmawiał z najlepszym kolegą na migi. Ponieważ herbaty odmówiłem, człowiek ten niespodziewanie żywo wskoczył do kabiny Mercedesa i wyskoczył z niej za chwilę, z małą butelką Coca-Coli. Wręczył mi ją i chciał odjechać. Pokazałem, że nie mam czym się odwdzięczyć. Machnął na to ręką i widząc aparat fotograficzny, poprosił o zdjęcie. To mogłem zrobić, choć obaj wiedzieliśmy, że zobaczy je tylko raz i tylko na ekranie aparatu. Podszedłem, żeby pokazać, ale ten tylko silnie uścisnął moją dłoń, wskoczył do ciężarówki i machając przyjaźnie, odjechał.



Patrzyłem za ciężarówką, delektując się schłodzonym napojem, jakby to był eliksir życia. Na pustkowiu w prażącym słońcu, to najcenniejsza rzecz, jaką mam przy sobie.
Poprawiłem uszczelkę, którą dostałem od Stana w Przystani Motocyklowej w Bieszczadach i też ruszyłem w drogę.













***

W miasteczku o nazwie, której nie pamiętam, zatrzymuje mnie policjant w Pickup'ie. Ot machnął ręką z jadącego samochodu, kiedy go wyprzedzałem. Za szybko? Nie wolno wyprzedzać? Coś narozrabiać musiałem, skoro zatrzymuje. Nie. Chce porozmawiać. Nawet się to jako tako udało, bo nasz angielski jest na podobnie niskim poziomie. Nie chce dokumentów, tylko skąd, dokąd, jaka prędkość maksymalna motoru, ile kosztuje w dolarach itd.

Olej nadal wycieka spod bagnetu. Znowu muszę się zatrzymać. Nie ma znaczenia gdzie, bo cienia w okolicy żadnego. Wokół kilka chat a w oddali niewielkie stado kóz korzystające z cienia rozłożystej korony drzewa. Zbyt daleko. Ni stąd, ni zowąd, jak spod ziemi wyrasta młody chłopak i próbuje mi pomóc. Dobra rada: Będziesz jechał, to się ochłodzi. Nie zwrócił uwagi, że turysta, że dużym motorem, że akurat w tak nieturystycznym miejscu. Po prostu wydedukował problem i podał na tacy rozwiązanie. Jak się pojawił, tak zniknął. Nawet nie jestem pewien czy był prawdziwy. Uszczelkę wymieniłem na inną, ale czuję, że to niewiele pomoże. Wytarłem, co się dało papierem.

***

Od wielu kilometrów, żółta kontrolka rezerwy paliwa oznajmia, że muszę zatrzymać się na najbliższej stacji. Stacji nie ma. Za to na czek poincie zatrzymuje mnie policjant. Musi być ważny, bo na skinienie przybiegają do niego i robią, co każe w chwilę. Zabrał mój paszport do sprawdzenia. Siedzę na motocyklu na środku betonowego placu. Gorąc niełagodzony podmuchami wiatru w czasie jazdy, przypieka mnie, przedostając się przez nagrzaną kurtkę. Kasku nie ma co zdejmować.











Na drodze leży rozbity arbuz. Zajadają go trzy kozy, które pewno oddzieliły się od swojego stada. Nie mam pojęcia, jak zwierzęta wytrzymują taki gorąc. W końcu przejeżdża ciężarówka, zamieniając arbuza w podłużny, wilgotny ślad po owocu. Kozy odchodzą.
Dowódca wrócił. Oddając paszport, spytał tylko, dokąd jadę. Do Iranshahr. To mu wystarczyło. Mogę ruszyć.



Licznik rezerwy paliwa pokazuje liczbę, jakiej jeszcze nie widziałem na wyświetlaczu. Nie ma szans na dojechanie do żadnej stacji paliw. Już 84 kilometry. Poddaję się. Muszę użyć zapasu. Niezbyt znam się na mechanice. Oczami wyobraźni widzę już, jak pracująca na sucho pompa paliwa zaciera się, zatrzymując mnie na bardzo długo w tej okolicy. Świadkami moich rozterek jest asfaltowa droga, zrujnowany, prowizoryczny stragan i co zadziwiające, niewielkie, ale zielone drzewo. Gdzieś w tle majaczy olbrzymi, wyrastający w górę na 3,5 kilometra wulkan, zwany Kuh-e Zendan.





1,5 galona daje trochę ponad 5,6 litra. Jeśli będę jechał ekonomicznie, pozwoli mi to przejechać ponad 100 kilometrów. To musi wystarczyć. Jeśli nie, będę musiał poradzić sobie inaczej.











Ujechałem 20 kilometrów, zanim zobaczyłem stację benzynową. Nie ma benzyny. Zamknięte. Z wnętrza wyszedł człowiek z obsługi. Poradził, żebym jechał dalej. Za kilometr ma być jeszcze jedna, czynna stacja. Odległość pokazał palcem dłoni. Chyba źle zinterpretowałem znaki, bo minęło 5 kilometrów. Ta też zamknięta. Dopiero jeszcze kilka kilometrów dalej pojawiła się nadzieja na zatankowanie. Przy jednym z dystrybutorów biały samochód. Okna pootwierane, ale właściciela nie ma. Nic się nie dzieje. Po chwili z wnętrza kasy wychodzą mężczyźni zainteresowani przybyszem. Pierwszy, który doszedł do mnie macha rękoma na znak, że tankować nie wolno. Zawrzała dyskusja, a ja mogłem być tylko niemym świadkiem tych rozmów. W końcu jeden z obsługi, ubrany w uniform, chce ode mnie kartę. Przecież kredytowej mu nie dam, bo i tak nie działa w Iranie. Nie. Chodzi o kartę do tankowania. Też nie mam, bo i skąd. Narada rozgorzała mocniej. Nie kłócą się. Raczej dyskutują jak rozwiązać kłopot. W końcu jeden z mężczyzn wyjmuje swoją kartę, podaje ją człowiekowi z obsługi i wrzawa przycichła. To oznacza, że paliwo jest tu prawdopodobnie reglamentowane. Na ziemi, pod którą źródła ropy nie mają końca. Dziwne.
« Ostatnia zmiana: Lipiec 10, 2021, 15:40:23 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #38 dnia: Lipiec 10, 2021, 13:48:50 »















Zanim zapłaciłem i zanim podziękowałem swojemu dobroczyńcy, ktoś inny zabrał pustą butelkę po wodzie z bagażu i przyniósł nową, napełnioną lodowatym, krystalicznie czystym płynem. Nigdy nie przestanę się dziwić na takie zachowanie. Pewnie dlatego, że sam taki nie jestem. Wychowany w świecie egoizmu, karmiony pożądaniem niepotrzebnych rzeczy, stroniący od ludzi, nie potrafiłbym zdobyć się odruchowo na tak drobny a tak szlachetny uczynek. Po prostu nawet bym o tym nie pomyślał.

Jakieś sto kilometrów dalej, pozbawiony trosk wjechałem na rozpalone popołudniowym słońcem i pustawe przedmieścia Iranshahr. Mimo pewnego zmęczenia uśmiecham się sam do siebie na ten widok.







Bliżej centrum, miasto jest zakorkowane. W przeważającej części to białe samochody, bo to lepiej chroni przed nagrzewaniem się wnętrza. Większość, jeśli nie wszyscy mężczyźni poubierani są w luźne, przewiewne spodnie i takie same koszule. Na głowach niektórzy miewają turbany. W powietrzu unosi się zapach spalin, owoców, ziół i kurzu. Przeważnie kurzu. Trąbienie, pokrzykiwania sprzedawców wody, przewody bez ładu porozciągane między słupami elektrycznymi. Niska zabudowa z cegieł, gdzieniegdzie zamiast szyb w oknach, moskitiery.
Jakie to wszystko inne. Niby absurdalnie chaotyczne, a jednocześnie uproszczone do minimum. Każdy radzi sobie jak może. Zdaje się, że na drodze zamęt i bezład, a jednak wszystko żyje zgodnie i ma swój porządek. Porządek zdawałoby się nieregulowany przepisem, tylko współpracą ludzi korzystających z drogi. Z wielkim zadowoleniem zanurzyłem się w ten pozorny nieład. Omijam wysokie krawężniki ronda, czasem trąbiąc jak inni, żeby zwrócić na siebie uwagę tuż przed stłuczką, dosłownie na centymetry przeciskam się między samochodami i przepuszczam ludzi maszerujących w poprzek ulicy, tuż przed kołem.











Wyrównuje do mnie człowiek na małym motocyklu i przez chwilę rozmawiamy, używając raczej haseł, niż pełnych zdań. Jadę, jak szybko mogę, bo motocykl się grzeje nadmiernie. I tak szybszy jest miejscowy na swoim motorku. Pokazał gestami, że tutaj jeździ się lewą stroną przy samym krawężniku, jeśli droga jednokierunkowa. Skorzystałem skrzętnie z okazji, ale i tak za chwilę zniknął gdzieś między samochodami. Za to pogadałem sobie z jakimś uprzejmym mężczyzną z samochodu. Przywitał mnie w Iranshahr i chyba życzył łaski Allaha dla podróżnika.







Takim sposobem, dojechałem do hotelu. Nie wiedziałem, że dojadę akurat do tego. Nie mam zwyczaju robienia rezerwacji czy planowania ostatniego przystanku. I tak wiem, że jadąc do centrum, znajdę jakiś nocleg. Różnie z tym bywa, jednak tym razem instynkt mnie nie zawiódł. Zostawiłem cały kram właściwie na skrzyżowaniu na słońcu, obok innego jednośladu.





Szarpnąłem za wielkie drzwi, ale te nie poddały się. No tak. Działa tylko drugie skrzydło.
W środku pozory przepychu. Kolumny ze złoceniami, fantazyjne wzory na suficie i orzeźwiający chłód klimatyzacji.





W recepcji nienagannie przystrzyżony, młody chłopak w tradycyjnym stroju. Nie zna angielskiego, ale mam szczęście, bo za mną weszło dwóch mężczyzn o wyglądzie bardziej irańskim niż pakistańskim i mówią po angielsku. Dzięki nim poznałem cenę noclegu i wpisałem swoje dane w odpowiednie rubryki karty meldunkowej.
- Co z motocyklem?
- Motocykl na zaplecze.



Zdążyłem już oswoić się z przyjemnie chłodnym wnętrzem. Po otworzeniu drzwi hotelowych gorąc zaskoczył mnie swoją temperaturą mimo wszystko. Przy motocyklu, dwóch chłopców z zaciekawieniem przygląda się niespotykanej maszynie. Niczego nie dotykają, nie bawią się przełącznikami, nie próbują wsiadać. Może dlatego, że mają ręce zajęte zakupami.







Po raz ostatni dziś silnik odpalił, zaciągając gorące powietrze. Dwadzieścia metrów dalej, wysoka, żelazna brama otwiera się i wjeżdżam na zacienione zaplecze hotelu a dokładniej kuchni. Kto tylko dowiedział się, że przyjechał turysta, przyszedł zaspokoić ciekawość i przywitać się. Tak więc jest sam kucharz, jego dwóch pomocników, chłopcy będący tu prawdopodobnie na praktykach. Kiedy ja rozbieram objuczony motocykl, oni robią zdjęcia telefonami, rozmawiają podekscytowani, śmieją się. Chcieli też pomóc mi z bagażem, ale nie chciałem wykorzystywać ich uprzejmości i odrywać od pracy. Ponieważ to nie takie łatwe, pozwoliłem jednemu z chłopców wziąć kask.

















Szerokie schody prowadzą na pierwsze piętro do korytarza z pokojami. W pokoju zaduch, ale chłopak z obsługi natychmiast włączył klimatyzator i wyszedł, nie czekając na napiwek. Czy tu daje się napiwki?
Z ulgą zrzuciłem z siebie mokre od potu, ciężkie ciuchy motocyklowe. Zimny prysznic zmył całkowicie zmęczenie i przywrócił mi energię. Chciałbym zobaczyć, jak ludzie tu żyją. No i jestem głodny.













Nie wiem, w którą stronę iść. Nieopatrznie pytam w recepcji o jedzenie. To najczęściej działa, bo trafiałem na miejscowe specjały. Nie sądziłem jednak, że wywołam tym pytaniem taki zamęt. W recepcji zrobił się ruch. Zawrzało. Kto jest, mówi swoje. W holu hotelowym jest recepcjonista, jego pomocnik, odźwierny, dwóch gości i kilku chłopców. Chyba są praktykantami. Każdy pokazuje w innym kierunku. W końcu wyglądający na najstarszego z młodych powiedział coś z sensem, bo przycichły sprzeczki. Wyprowadza mnie z hotelu i skinieniem palca zatrzymuje pierwszy napotkany samochód. Pierwszy. Nie wybiera, nie szuka taksówki ani czegoś specjalnego. Wpycha mnie do niego obok kierowcy i wydaje polecenia. Kierowca krótko odpowiada i ruszamy. Zdążyłem tylko spytać, ile to kosztuje, pokazując pieniądze. Człowiek z hotelu wyjął jeden banknot i wręczył kierowcy.
Podróżuję tak kilka kilometrów. Mały, biały samochód podskakuje na wybojach, zwalnia przed spowalniaczami ustawionymi w poprzek ulicy. Kierowca nie odzywa się, ale wygląda, jakby dopadło go permanentne szczęście. Trąbi co jakiś czas w geście pozdrowienia albo popędzenia jakiegoś pieszego. Przez otwarte okna małego auta dobiega harmider ulicy, nieco zagłuszając rozkręcone głośno radio i wdziera się zapach miasta.





Kierowca podwozi mnie do wielkiego budynku warownego. To zamek Naseri*. Tu wysiadam, bo kierowca nie chce jechać ze mną dalej. Widocznie tak się umówili z chłopakiem, który uprzejmie wepchnął mnie do samochodu. Na odchodne proszę, żeby zapisał mi na kartce nazwę hotelu po irańsku, na wypadek, gdybym się zgubił.




***

Chaos. Wszyscy trąbią, krzyczą do siebie, kupują, sprzedają, dyskutują, pracują. Dwóch mężczyzn przerzuca arbuzy z pickupa na stragan. Obok sprzedawca warzyw zachwala na głos swoje towary. Kobiety też sprzedają, ale w milczeniu. Może nie wolno albo nie wypada im pokrzykiwać? Wielki ruch na ulicy. Masa ludzi i każdy ma coś do załatwienia.





































Są też tacy, co sprawiają wrażenie, jakby wszystko już załatwili.











Zapachy kuchni mieszają się ze spalinami. Naprawa TV-RTV, sprzedaż złota, szycie ubrań, haftowanie, hurtownie z napojami, z nasionami, sklepy z częściami do motocykli i samochodów, piekarnie. Wszystko można tu kupić, zrobić, naprawić. Ulica tętni jak życiodajna aorta. Są uliczki tylko z hafciarzami, tylko z zakładami szklarskimi, tylko z kafelkami na ścianę, tylko z fachowcami od naprawy wszystkiego. Trafiłem właśnie na hafciarzy. Stoję zaciekawiony w wejściu, aż jeden mnie zauważył. Na głowie ma biały turban z cienkiego materiału. Oczom pomagają okulary, przystrzyżona broda w kolorze turbanu zamyka twarz w białym okręgu. Skinieniem dłoni zaprasza do środka. Ledwo to zauważyłem, bo zachodzące słońce jeszcze niewiele straciło na swojej mocy.
Wchodzę niepewnie. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do niewielkiej ilości światła, mogłem zobaczyć, co naprawdę robią ci ludzie. Dawno nie odświeżane, zielone ściany, przyozdobione są efektem pracy mężczyzn. Chusty, suknie, szale, narzuty i nie wiem co jeszcze. Wszystko to przyozdobione kunsztownym, kolorowym haftem. Prawdziwe arcydzieła ludzkich rąk. Pokazując aparat, powinienem zapytać, czy mogę zrobić zdjęcia. Tak powinno to wyglądać. Jednak stało się odwrotnie. Zanim wspomniałem o aparacie, mężczyzna z końca pokoju sam poprosił o zdjęcie. Później następny i następny.



















Dostałem też wodę z dużego, wyglądającego na termos pojemnika. Kubek jest jeden, wspólny. Woda natychmiast oszroniła metalowe naczynie dookoła. Każdy łyk przynosi ulgę, a jednocześnie mrozi mózg aż do bólu. Uprzejmy hafciarz, widząc, jak szybko opróżniłem kubek, nalał jeszcze raz. Zaspokoiwszy pragnienie, zrobiłem kilka ujęć, choć aparat wyślizgiwał się z mokrych dłoni. Byłem tak podekscytowany, że zapomniałem o podstawach fotografii i większość się nieudała. Najdłużej jednak trwało pokazywanie efektu mojego fotografowania każdemu z osobna. Tak, żeby nikogo nie pominąć. Żeby nie urazić. 



Można spytać, co jest takiego fascynującego w obskurnym, ciemnym pokoiku i pracujących tam mężczyznach. Nie wiem. Zrobiło na mnie wrażenie to, że byli uśmiechnięci, życzliwi, pogodni, mimo że to koniec dnia a warunki ich pracy odbiegały znacznie od standardów jakie znam.

***

Wejście do baru oświetlone dużą, świecącą reklamą, podpartą rozpalonym grillem. Rzuca się w oczy tym bardziej że niedługo zapadnie zmrok. Słabe światła latarni jeszcze niczego nie oświetlają na głównych ulicach. Nie zrobiło się też chłodniej. Wilgotne powietrze znieruchomiało, oblepiając każdy skrawek ciała. Koszula nieprzyjemnie przywiera do skóry, a na czoło występują kropelki potu, ile by ich nie wycierać. Każdy ruch, łyk wody, kęs strawy powoduje wyrzucanie litrów wody z organizmu. Doskonale rozumiem, dlaczego mężczyźni noszą luźne, przewiewne ubrania i dlaczego najlepiej przetrwać tę niedogodność w bezruchu.



Yasin Khandan, Gobhan i jeszcze jeden Yasin, którego nazwiska nie zapisałem. Ci trzej przywitali mnie w wejściu, nienachalnie zapraszając do baru. Nie zdążyłem się dobrze rozejrzeć i już bez butów zasiadłem na podwyższeniu z desek. W środku jest jeszcze większy zaduch. Czuć docierające z kuchni zapachy. Jestem jedynym gościem. Yasin chyba pyta, na co mam ochotę. Od początku porozumiewamy się na migi. Mam szczęście, bo na ścianie, nad wejściem do kuchni, wiszą wizualizacje tego, co można zamówić. Pokazuję palcem na pierwszą z brzegu potrawę i na lodówkę z zimnymi napojami w środku. Uśmiech pojawił się na wszystkich twarzach. Problem rozwiązany. Szaszłyk, ryż, pieczone pomidory i coś niemal czarnego na oddzielnym talerzu z kawałkami mięsa zawiniętymi w liście, prawdopodobnie winogronowe. No i placki chlebowe. Podaje się je do wszystkiego. Okazało się, że do picia zamówiłem całą butelkę czegoś w smaku przypominającego Fantę. To nic. Najważniejsze, że napój jest bardzo zimny. Oczywiście nie sposób zjeść w samotności w tak uprzejmym towarzystwie. Mężczyźni nie odstąpili mnie na krok, co chwila sprawdzając, czy wszystko smakuje. Nie są natrętni. Po prostu chcą być gościnni jak to tylko możliwe. Skąd mieliby wiedzieć, że jestem sobkiem i wolę zjeść w samotności.
Gobhan zauważył kamerę. Musiałem wytłumaczyć na migi co to, po co i dlaczego. No i że nie jestem szpiegiem. Gobhan tak zapałał chęcią posiadania tego urządzenia, że gotów jest zamienić się na swój sygnet.
- To zeszyt? – domyślam się, o co pyta drugi Yasin, wskazując palcem na mój… zeszyt.
- Tak, zeszyt. Chcesz coś napisać? – zapytałem, otwierając notes i podając długopis.
- No pewnie.
Tak zapewne wyglądałaby rozmowa ludzi, którzy się rozumieją. Każdy po kolei napisał jak się nazywa i może jakąś dodatkową adnotację, ale nieważne co jest napisane. Za każdym razem, kiedy otwieram stary, pognieciony notes na tej stronie, przed oczami mam Iran, Beludżystan, Iranshahr, ciemną ulicę, zaduch rozgrzanego miasta, bar i tych wesołych, uprzejmych mężczyzn. Spędziłem z nimi dobrą godzinę. Mimo bariery językowej i pośmialiśmy się i rozmawialiśmy, wymienialiśmy uprzejmości i dziękowaliśmy nawzajem. Ja za dobre potrawy, które wychwalałem jak umiem, oni za moją wizytę. Dowiedziałem się, że z całą pewnością nie jestem w Iranie. To Beludżystan - z dumą powtarzali moi rozmówcy. To Beludżystan…















***
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #39 dnia: Lipiec 10, 2021, 13:49:53 »


Na ulicy ciemno, ale ludzi i pojazdów jest więcej niż za dnia. Stragany, rozświetlone energooszczędnymi żarówkami, otwarte piekarnie, czynne bary, warsztaty, sklepy z chińszczyzną i wszystko, co może pomóc w załatwieniu bieżących spraw. Ponad ogólny harmider niezmiennie wydobywa się zewsząd trąbienie. Już odkryłem dlaczego. Kierowcy samochodów tak dają znać, że mają wolne miejsce i mogą kogoś gdzieś podwieźć za drobną opłatą. Tak można dorobić. W ten sposób dotarłem tutaj.

























Mam wrażenie, że rzucam się w oczy. Odmienny strój, plecak, cera, zarost. Wszystko mówi miejscowym, że nie jestem stąd. Turyści z Europy muszą być rzadkością. Kiedy niosłem aparat w ręku, zawsze znalazł się ktoś, kto poprosił o zrobienie zdjęcia.
W wąskiej uliczce, którą zrobiłem sobie skrót, zaczepia mnie człowiek. Dziwny człowiek. Niby ubrany jak inni, ale strój jego jakiś wypłowiały, przybrudzony, niechlujny. Wzrok zmącony niepokojem, nienaturalny wyraz twarzy. Czarne włosy w rażącym nieładzie, co bardzo wyróżnia tego człowieka pośród innych, zadbanych fryzur mężczyzn, których tu widuję.
Po swojemu coś mówi, wyciągając rękę, jakby chciał mnie zatrzymać. Idzie za mną i dość długo prowadzi monolog. W końcu z zaułka skręcam na ulicę i odpuszcza, kiedy zatrzymałem się przy drewnianym, zbitym jak na poczekaniu wózku z blatem. To ulica z lekami. Sprzedaje się je z małych straganów na kółkach, oświetlonych lampkami na baterie, jeśli nie stoją pod którąś z latarni. Jest nawet viagra. Zaciekawiony zatrzymuję się, żeby popatrzeć. Nie zdążyłem. Od razu trzech facetów zagaduje do mnie po swojemu. To odchodzę, bo i miejsce i sprzedawany towar nie kojarzą się za dobrze. Jeden ze sprzedawców dogania mnie i idąc obol albo z tyłu unikając zderzenia z innymi przechodniami, mówi non stop. Nie rozumiem, więc wybiega kilka kroków w przód i wśród sklepikarzy szuka takiego, który mówi po angielsku. Wyraźnie chce się ze mną w jakiejś sprawie dogadać. Czuję, że może to być coś nielegalnego tutaj. Nikt nie może mu pomóc w sprawie języka. Po długim czasie, kiedy odeszliśmy dość daleko od straganów, świateł, ludzi, moja cierpliwość się skończyła. Znienacka zatrzymałem się tak, że niemal wpadł na mnie. Też się zatrzymał, jednak mówić nie przestał. Dopiero kiedy nasz wzrok spotkał się, przestał mówić.
- Inszallah** – powiedziałem cicho.
Dziwne, ale odpuścił sobie i odszedł. Dalej już nie niepokojony przez nikogo doszedłem do swojego hotelu.



Podłączyłem telefon do ładowarki, ale ta nie działa. Zepsuła się bez ostrzeżenia.
Długo nie mogłem zasnąć. W głowie pełno myśli i rozważań. W kółko wspominałem, co pamięć przyniosła z dzisiejszego dnia. Przesuwały się twarze, przypominały zapachy, droga, ten nieco inny zapach benzyny na stacjach benzynowych, uprzejmość obcych ludzi, upał szybko suszący specjalnie zmoczoną kurtkę i spodnie.
No i mężczyzna, który tak natarczywie próbował nawiązać ze mną kontakt. Może potrzebował pomocy? Może chciał mi coś zaoferować? Może podzielić się wiedzą na jakiś temat? A może wiedział, że turyści w Iranie mają przy sobie zawsze dużo gotówki? Nigdy się tego nie dowiem.
Wolność, którą tak chełpimy, kochamy i się nią chwalimy, jest tylko informacją. Życiem rządzi konieczność.

Mapy





CF

*Naseri castle - https://www.itto.org/iran/attraction/naseri-castle/
** in sza’a allah -Jeśli Bóg zechce. Zdarza się, że rozmówca wypowiada inszaallah w sytuacji, kiedy chce się pozbyć proszącego. Obietnice składane w takich okolicznościach nigdy nie są realizowane. (Źródło: https://religie.wiara.pl )


"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #40 dnia: Lipiec 26, 2021, 00:00:29 »
 :deadtop4:

26–ty dzień. 15 maja.

101585 – 101972
387 km

Iranshahr – Czabahar


Jestem podekscytowany odmiennością, jaka mnie otacza. Ludzie, przyroda, klimat. Wszystko jest nieco inne od tego, co widziałem na północy Iranu. Bardziej suche, surowe, zgrzane słońcem, jałowe.
Chyba przez to podekscytowanie obudziłem się przed budzikiem ustawionym w telefonie. Jest przed szóstą. Klimatyzator wyrzuca z siebie przyjemnie chłodne powietrze, tworząc wygodną atmosferę. Za oknem, cień budynku hotelowego skrywa ulicę, po której z rzadka przejeżdżają samochody, rowery, małe motocykle. Po drugiej stronie zakurzonej szyby już gorąco. Zaczyna się dzień.

Telefon nienaładowany. Powinienem gdzieś kupić ładowarkę. Jest ku temu okazja, bo przecież jestem w dużym mieście. Zanim jednak zacznę jej szukać, przy kawie przywiezionej z Turcji robię notatki. O tej porze wszystko jeszcze zamknięte i w hotelu nawet śniadania nie dostanę.

***

Sony. Już drugi raz jestem zawiedziony tą firmą. A właściwie czwarty. Najpierw kamera, teraz ładowarka, ale w międzyczasie popsuł się uchwyt obrotowy. Też Sony. Dobrze, że przynajmniej motocykli nie robią. Koniec końców i telefon poddał się, a dokładnie jego gniazdo ładowania.

***

Na sali, gdzie podaje się śniadania, jest jeden z chłopców, którym robiłem wczoraj zdjęcia. Siedzi z kolegą. Stara się coś mówić do mnie. Śniadanie to coś w rodzaju szwedzkiego stołu. Na ciepło w dużym podgrzewaczu jest gormesabzi, z pomidorów, z jajek i czegoś jeszcze. Do tego placek. Jest też ser, kostki masła obłożone lodem, różne rodzaje dżemu. Herbata, kawa rozpuszczalna, sok pomarańczowy.

***

Jest 9 tutejszego czasu. Motocykl stoi w cieniu. Ostatnie zdjęcia pamiątkowe potwierdzają odjazd z hotelu.





Wyjeżdżając z Iranshahr, trafiłem na uliczkę, gdzie sprzedaje się smartfony, etui, baterie, przewody, karty, ładowarki i wszystko inne do telefonów. W pierwszym z brzegu sklepie, na migi dogadujemy się ze sprzedawcą co chcę i co ma i ile będzie to kosztowało. Po krótkich targach wychodzę z ładowarką, ale smartfon i tak szwankuje.



Podjechałem do hafciarzy, którzy wczoraj uraczyli mnie lodowatą wodą. Nie ma nikogo znajomego, widocznie jeszcze nie pracują.
Zatrzymałem się też przy barze, w którym wczoraj jadłem. Gobhan i Yasin ,przywitali mnie jak przyjaciela. Za nimi zeszła się mała grupka mężczyzn. Z każdą chwilą coraz więcej ludzi. Najpierw tylko moi znajomi. Teraz ich znajomi i znajomi znajomych z okolicznych stoisk i sklepów. Ktoś zapytał dokąd jadę, ktoś inny natychmiast zaczął tłumaczyć jak tam dojechać. Z uprzejmości nie pokazałem na włączony GPS z wyznaczoną drogą do Bandar–e–Abbas. Od Bandar-e-Abbas dzieli mnie około tysiąc kilometrów. Nie dojadę tam dziś, ale tak było mi łatwiej wyznaczyć drogę. W końcu ktoś zauważył GPS, ale to nie przeszkadza i dalej tłumaczy jak jechać. Przez niezrozumienie intencji narobiłem tylko niepotrzebnego zamieszania. Jeden z mężczyzn zatrzymał autokar, zapewne myśląc, że nie wiem jak jechać! Kierowca autokaru zna przecież angielski. Przyprowadzili go do motocykla i ów kierowca też życzliwie zaczął tłumaczyć, jak dojechać do celu. Angielskie słowa sączył powoli i wyraźnie, żebym nie miał żadnej wątpliwości. A chciałem tylko... Osaczony uprzejmością, onieśmielony zbytnią uwagą małego tłumu, kiwam głową na znak zrozumienia, bo cóż innego pozostało. Pozostało tylko przytakiwać.










***

Woda. Jeszcze nie kupiłem wody.











Sklep spożywczy znajduje się w ciągu niskich budynków. W środku klimatyzacja przynosi znaczną ulgę. Z przyjemnością wciągam zimne powietrze w płuca. Woda z lodówki nie jest zmrożona, ale bardzo zimna. Zamrożonej jeszcze nie ma. Kilkaset metrów dalej, jeszcze jeden sklep. Tu też nie ma zamrożonej wody. Kątem oka widzę, jak ktoś próbuje wsiąść na motocykl. Jest załadowany i niestabilny nawet przy wsiadaniu. Nie chciałbym, żeby przewrócił się z takim człowiekiem, bo z tego mogą być kłopoty. Coś tam warknąłem i ciekawski chudzielec tylko przysiadł na nim. Tutaj też w jedną chwilę zebrała się grupka ludzi, żeby popatrzeć.
























***

Za miastem nie ma gór, nie ma chmur. Jedzie się wypalonym, suchym i płaskim jak stół pustkowiem. Po drodze patrole wojskowe i posterunki. Żołnierze mogą schować się przed słońcem tylko w zmniejszającym się z każdą chwilą cieniu pickupa albo wozu bojowego. To chyba z powodu bliskości granicy z Pakistanem.










Wzgórza, między które się wjeżdża, nie są zwyczajne. Ich wierzchołki są ostre i nieprzystępne. Mimo to, niektóre zdają się stopioną lawą, tuż po erupcji wulkanu. Te są zielonkawo – czarno — brązowe. Reszta ma kolor gliniano-ceglasty do szarego.







Zatrzymałem się wśród nich. Cisza. Powietrze stoi nieruchomo, nagrzane do kilkudziesięciu stopni. Żadnego dźwięku owadów, żadnego szumu liści palmowych, żadnego pojazdu. Jedyny cień to ten pod motocyklem. Dopiero kiedy kończyłem pić resztę wody, przejechał skuter z dwoma mężczyznami. Pomachali tylko w geście pozdrowienia i tyle ich widziałem. Ciepła, ohydna w smaku woda natychmiast wyparowała ze mnie. Zostało w butelce niewiele. Głowa ćmi i pulsuje od czoła. W ustach sucho, mimo że przed chwilą piłem. Skoro jednak się pocę, to jest jeszcze w porządku.













W sumie dobrze jest się pocić, bo jadąc, poprzez parowanie robimy z siebie chłodziarkę. Tak mówią prawa fizyki i praktyka. Działa to, póki temperatura nie jest trwale zbyt wysoka już po schłodzeniu tak jak tu, blisko Zatoki Perskiej. Nazywa się to temperaturą mokrego termometru*. Wtedy cały układ robi się zbyt gorący dla człowieka. Wilgoć w powietrzu też nie pomaga w parowaniu, a wręcz je hamuje, co oczywiste.
Do tej pory radziłem sobie z permanentnym upałem, po prostu mocząc ciuchy motocyklowe, jeśli była ku temu okazja. Wierzcie lub nie, ale wtedy następne pół godziny w temperaturze czterdziestu albo więcej stopni, to sama przyjemność. Jedzie się jak w klimatyzowanym samochodzie. Nie warto jedynie moczyć rękawic od wewnątrz i butów. Woda, która dostanie się do butów, (szczególnie do tych z membraną) i tam nagrzeje się, robi bardzo nieprzyjemne rzeczy ze stopami. Teraz jednak nie ma mowy o luksusie wodnego prysznica.

***

Jeden z posterunków jest inny niż wszystkie. Na jego początku powiewa flaga z gwiazdą życia z eskulapem, a policjant ma na twarzy maskę. Przejechałem niezatrzymywany.






***

Rezerwat przyrody Bahookalat. Malownicza droga wiedzie wśród surowych skał, wzdłuż rzeki. Skały jak krzywo poukładane książki, gdzieniegdzie czarne jak węgiel. Rosną tu palmy daktylowe i płynie Bahoo Kalat - rzeka, bez której życie tu, byłoby niemożliwe, albo bardzo utrudnione. Rzeka w której żyją krokodyle**.
Gdzieś w okolicy musi być szkoła. Dzieciaki właśnie z niej wracają.




























Rzeki mają w zwyczaju meandrować i budowniczowie postanowili skopiować to meandrowanie. Czy to przypadek, czy może niedaleko stąd odbywał się zlot, a może wyścigi jakieś, pojawiła się cała masa pickupów. Przeważnie to stare Toyoty. Może bym nie zwrócił na to uwagi, ale każdy, dosłownie każdy kierowca, wchodził bokiem w zakręty. Już pierwszy przyprawił mnie o duży zastrzyk adrenaliny, kiedy wyjechał prosto na mnie, zza ślepego zakrętu. Widziałem jego drzwi zamiast maski, póki tył samochodu nie odzyskał przyczepności.









Pozostało jechać jak najbliżej prawej strony i zachować czujność ważki, wchodząc w zakręty. Z licznych driftujacych Toyot, tylko jedna przyjechała z naprzeciwka, przodem do kierunku jazdy. Być może dlatego, że kierowca pamiętał o pasażerach na pace…




Zrobiło się jakby bardziej zielono, jeśli można mówić o zieleni w królestwie słońca i kamieni. Palmy, dziko rosnące na poboczu, dają cieniste schronienie stadom kóz. Za wzgórzem, miły dla oka widok, psuje kłąb smolisto-czarnego dymu.
- Wypadek? Pożar? Zamieszki? - Zgaduję zaciekawiony. Nie. W dole, wśród zieleni, wielka kałuża czarnej brei, pali się, tworząc toksyczne kłębowisko gęstego dymu. Nie potrafię opisać smrodu tego zjawiska. Przejechałem na bezdechu, ale jeszcze długo odór spalenizny utrzymywał się w kasku. Wygląda na to, że pożar trwa już długo, ale nikogo to nie interesuje. Nie ma straży, nie ma gapiów, jakby wszyscy byli do tego przyzwyczajeni.








 Kilka kilometrów dalej życie toczy się swoją ścieżką.












***

Wprawdzie cienia nie ma, ale muszę zatrzymać się, żeby sprawdzić, czy przypadkiem olej nie wycieka spod bagnetu. Zdjąłem kask i odczułem, jak w głowie walą młoty. Chce mi się pić, ale w butelce resztki gorącej, ohydnej wody. Zostawię na później.






Traf chciał, że wybrałem miejsce, gdzie chłopcy skaczą do wody z głazu. Zazdroszczę im… Młodości, nie wody. Zazdroszczę beztroski. Przecież to, co robią, to odmiana trzepakowego wychowania podwórkowego.



Ledwo zdążyłem sprawdzić olej, kiedy pierwszy nadjeżdżający samochód zatrzymał się. Mimo że dzieli nas bariera językowa, dogadujemy się, bo zawsze chodzi o to samo. Skąd, dokąd i tak dalej. Konwersacyjne banały. Niestety nie mogę zapytać jak się im żyje, gdzie mieszkają, skąd pochodzą, dlaczego ludzie mieszkający tu są wysocy i bardzo szczupli, co robą na co dzień, jakie są ich marzenia, czy mają wszystkiego pod dostatkiem, co to za pożar i dlaczego na jednym z czekpointów widziałem flagę z gwiazdą życia, a strażnik był w masce medycznej.




***

Jest kłopot z benzyną. To znaczy, nie ma jej i to widać. Właściwie to jest, ale tylko taka z butelek. To stacji benzynowych brakuje.
Dużo czekpointów z żołnierzami i policjantami. Niby jak wszędzie, ale tutaj dodatkowo stoją samochody przystosowane do wożenia karabinu maszynowego. Jeżdżą wozy opancerzone.
Rask jest na tyle dużą wioską, że ma swoją stację benzynową. Stacja jednak jest zamknięta. Nie przerywając jazdy, rozmawiam z miejscowym, który wyrównał swój motor z moim. Mówi, że stacja jest dalej. Żebym jechał.











I dojechałem, tym razem nie korzystając z zapasu.
Jakoś tu nerwowo z paliwem. Jeden człowiek chce kartę paliwową a inny, że benzyna będzie niedługo, czyli teraz nie ma. Zbiera się kilka osób. Zadają pytania, otoczyli mnie, chcąc zaspokoić ciekawość. Teraz benzyna mnie nie interesuje. Ze ściany budynku wystaje kran. Przemożna nadzieja zaspokojenia pragnienia spowodowała, że bezpardonowo pozostawiłem bez odpowiedzi moich rozmówców. W głowie huczy. Wychodząc z cienia zadaszenia stacji, czuję się jak wrzucony na rozgrzaną patelnię. Słońce piecze przez kurtkę. Kran zepsuty. Kurek kręci się wkoło bez efektu.
Widząc po co poszedłem, jeden z mężczyzn, z pomieszczenia stacji przyniósł życiodajny płyn w małej, półlitrowej butelce. Łapczywie wypiłem całość na poczekaniu i… nie wypłynęła ze mnie. Przestałem się pocić.






***

Koniec wzgórz. Jest płasko i piaszczyście. Roślinność zdaje się rosnąć tu sezonowo. Większość to wyschnięte na wiór krzaki. Mam zamiar zjechać z głównej drogi i dostać się do wioski wysuniętej najbardziej na południowy wschód w Iranie. Nazywa się Shahrak Maskuni-ye Gavater lub krócej, Gavater. Dalej jest Pakistan.
Nic szczególnego mnie tam nie pcha. Ani historyczne zaszłości ekspansji Portugalczyków, ani nawet obietnica zaspokojenia pragnienia. Tam zaczyna się asfalt, wiodący wybrzeżem zatoki Omańskiej do miasta Dżask, leżącego mniej więcej w pół drogi od granicy z Pakistanem do Bandar-e-Abbas. Z tej drogi chcę po prostu zobaczyć wybrzeże.
















Wieje silny wiatr. Ominąłem ostatnie zabudowania i wjeżdżam w nieutwardzoną drogę. Zatrzymałem się w cieniu przy ostatnim drzewie, jakie tu wegetuje. Jego ażurowy cień gałęzi pozbawionych liści, nie przynosi żadnej ulgi. Wysuszone gałązki łamią się jak chrust. Dalej nie ma nic, co by wystawało ponad ziemię wyżej niż kilkanaście centymetrów. No… może oprócz słupów energetycznych. Chyba tak można by wyobrazić sobie koniec Ziemi, gdyby Ziemia była płaska.












"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #41 dnia: Lipiec 26, 2021, 00:00:57 »

Kilka kilometrów dalej.
Wiatr podrywa drobny pył i powoduje, że powietrze jest nieprzezroczyste. Jakby ktoś wielką suszarką omiatał całe pustkowie. Chcę to sfotografować. Pył osadza się w nosie w gardle. Dostaje się do płuc razem z gorącym wiatrem, powodując, że pragnienie nabiera na sile, choć myślałem, że to niemożliwe. Głowa pulsuje. Osłabłem na tyle, że w postawienie motocykla do pionu używam wszystkich sił. Zaraz potem muszę go znów postawić na podpórce, bo zakręciło mi się w głowie. Przypomniałem sobie o reszcie gorącej i obrzydliwej wody. Zostało jej na dwa łyki i nie przyniosła żadnej ulgi. Dlaczego nie zatrzymałem się gdziekolwiek wcześniej, żeby uzupełnić zapas? Z lenistwa, braku rozsądku i przewidywania.
Wszędzie sucha, popękana ziemia spragniona wody jak ja. Dookoła małe trąby powietrzne zabierają pył i przenoszą go wysoko. Jestem efektem swoich decyzji. Choć nie ma tu dobra ani zła, chociaż nie ma ludzi czy dzikich zwierząt, czuję się jakoś tak wewnętrznie zagrożony. Z jednej strony jest w tym pustym i martwym świecie coś pociągającego, coś nierzeczywistego i fascynującego, z drugiej strony wiem, że teraz najbardziej potrzeba mi wody, którą mogę zaspokoić pragnienie. Być może mam pierwsze objawy odwodnienia. Brakuje tylko, żebym zaczął widzieć jednorożce.
Kiedy się jest w magicznym miejscu, nawet tak niegościnnym, chciałoby się być niewidzialnym, żeby nie przeszkadzać. Albo być tylko tyle ile trzeba przy milczącej zgodzie najbliższego otoczenia.
Milczenie jest afrodyzjakiem dla TYCH miejsc. Kroki zdają się zaburzać harmonię. Nawet głębszy oddech zaalarmuje zagadane ptaki, jeśli by tu były, a szybszy, niesforny ruch, zagłuszyłby zapach drzew zmieszany z wodą, gdyby tu rosły i gdyby była tu woda.
Trzeba być czujnym, bo miejsce takie żyje o każdej porze, tylko warunki się zmieniają.
Staję się więc zimnym kamieniem i siedzę.
Teraz mogę czekać i myśleć. A nie. Teraz mogę przestać myśleć. Przecież jestem kamieniem.
No to czekam...
Z zamyślenia, czy może amoku, wyrwał mnie przedziwny widok. W moim kierunku pędzi jakieś niewielkie zwierzę. Podskakuje nad zaschniętą roślinnością. Zatrzymuje się na chwilę i znów pędzi na mnie. Słabo widać co to jest. Zanim się podniosłem, prawie pod moimi nogami, przewinął się kłąb zeschniętych gałęzi.



























Zawróciłem. Droga nie jest ani trudna ani niebezpieczna. Z łatwością można dojechać nią do Gavater. Jednak osłabienie wydobyło ze mnie odrobinę rozsądku. Bliżej jest do głównej drogi niż do wspomnianej wioski. Nie wiem nawet, czy dobrze jechałem, bo na mapie w GPS, TEJ drogi nie ma.
Nie wiem też, jak się to stało, że jadąc w tamtą stronę, nie zauważyłem ani dwóch(!) wiosek, ani małego zbiornika wodnego. Dziura wykopana w piachu, wypełniona wodą. Gdyby nie zdjęcia, teraz bym w to nie uwierzył. Jak mogłem ominąć te miejsca i nie pamiętać o tym... Przy sadzawce jest dwóch mężczyzn i ich motocykl. Zatrzymali się, żeby zmoczyć swoje chusty. To pomaga oddychać w pyle. Zdają się mnie nie zauważać, więc i ja ich nie zaczepiam.












W wiosce jest sklep. Porzuciłem motocykl przed wejściem, wpadłem do sklepu, wydukałem nieskładnie „salam” i niemal wyrwałem z lodówki sok brzoskwiniowy i dużą butelkę wody. Płacąc, jednocześnie piłem zimny, gęsty, orzeźwiający sok. Sprzedawca patrzył podejrzliwie na niewychowanego dziwaka, ale w tym momencie było mi to obojętne. Wydał resztę, a ja puste już opakowanie wrzuciłem do kosza stojącego pod sklepem. Chyba jeszcze nigdy tak szybko nie piłem.



Nie są obojętni za to ludzie, zebrani wokół motocykla. Stali w pewnym oddaleniu, ale kiedy wsiadłem na motocykl, Zaczęli mówić, pokazywać i prawdopodobnie pytać o różne rzeczy. Prawdopodobnie, bo w swoim języku. Jednego zaintrygowała nawigacja. Nie umiem na migi zaspokoić jego ciekawości. Odjechałem kilka kilometrów od sklepu i tu wlałem w siebie prawię całą zawartość butelki z zimną wodą.



***

Przede mną Chabahor, najdalej na wschód wysunięte miasto portowe. Zostało około 70 kilometrów. Dalej dziś nie pojadę. Sok i woda, przywróciły mi na tyle energii i przyniosły taką ulgę, że do miasta jechałem bez miraży, a ból głowy jakby stracił na sile. Mimo to jestem wycieńczony upałem.













Hotel wyszukałem w GPS i bez zbędnego kluczenia dojechałem do niego. Ma on jednak dwie wady.
Po pierwsze jest położony blisko centrum, ale wokół nie ma niczego interesującego. Nadmiernie szerokie ulice, olbrzymie rondo, flagi na wysokich masztach, wielki, opustoszały parking. Po drugie, nowoczesny, urządzony luksusowo i mimo kilkumetrowego sklepienia w holu, chłodny od bardzo wydajnej klimatyzacji, jest za drogi.
Może zapytam kogoś?
Biały, hotelowy budynek jest tak wielki, że umieszczono w nim też biura różnych firm. Wszystkie pozamykane oprócz jednego. W środku klimatyzowanego pomieszczenia dwa stanowiska komputerowe i dwóch mężczyzn. Pachnie perfumami i świeżością. Obaj ubrani na styl europejski, z nienagannymi fryzurami. Jeden z nich to Farzad. Farzad świetnie zna angielski i trudno mi nadążyć za tym, co mówi. Chyba prowadzą ubezpieczalnię.
Kiedy zapytałem o hotel w pobliżu, naiwnie pomyślałem, że skończy się na wskazaniu celu na mapie. To jednak Iran. Tu nic nie kończy się ot, tak po prostu, a jak coś jest niezałatwione, to znaczy, że to jeszcze nie koniec załatwiania.



Farzad zaprowadził mnie do hotelu, który przecież przed chwilą zbadałem pod kątem swoich możliwości. Mówiłem mu, ale ten niezrażony i tak nalegał, żeby pójść jeszcze raz. Prawie spaliłem się ze wstydu, kiedy pytał tę samą recepcjonistkę o zniżkę dla cudzoziemca. Funkcja pocenia się wróciła.
Skoro jest za drogo, postanowił, że pokaże mi tańszy hotel. Wróciliśmy po kolegę Farzada.
Obaj mężczyźni skończyli pracę, wyłączyli komputery. Jeden uzbroił alarm przy drzwiach i wyszliśmy na popołudniowy skwar pustego placu parkingowego. Mam nadzieję, że skończyli jak zwykle, a nie przeze mnie.





W cieniu blaszanego zadaszenia niedaleko wielkiego ronda siedzą albo kucają ludzie. Nieopodal stoją zaparkowane ich małe, białe samochody. Kolega Farzada, którego imienia nie zapisałem niestety, warknął na kierowców, jakby wydawał rozkaz. Wszyscy zerwali się z kucków na równe nogi i jeden z nich otworzył drzwi swojego auta. Mam jechać za tym autem.





Miasto jest większe niż myślałem, a centrum wcale nie jest tam, gdzie ekskluzywny hotel. Nasz mini konwój mija kolejne przecznice, ronda i dzielnice. Zatrzymujemy się przy bramie, w którą tylko ja mam wjechać. Jesteśmy na miejscu. Dziedziniec wyłożony płytkami. Ściany dają cień, choć wyraźnie czuć jak ciepło bije od nagrzanej powierzchni kafelków. Dziś nocuję w "Sepideh Hotel".
Nie wiem, czy to zwyczaj, czy tak mizernie wyglądam, ale na powitanie dostałem od recepcjonistki butelkę zimnej wody. Wszystkie formalności załatwia za mnie Farzad. Zapisał też swój numer telefonu, nalegając, żebym dzwonił w razie jakiejkolwiek potrzeby.











Niekończące się korytarze, zakręty, zakamarki, skrzyżowania i schody. Wszystko to w gorącej atmosferze jakby ktoś w piecu napalił. Rozpływam się, niosąc klamoty zdjęte z motocykla. Pokój nie jest może luksusowy, ale zupełnie odpowiada moim potrzebom. Przed chwilą włączony klimatyzator, wyje w ścianie, próbując sprostać moim termicznym oczekiwaniom. Zanim się schłodzi, zdążę wziąć prysznic.






***

Długi, zimny prysznic całkowicie postawił mnie na nogi i zdążyłem już zapomnieć o swojej hydronierozwadze.
Mam szczęście. Hotel położony jest w bezpośredniej bliskości bazaru. Gdzie jak nie na bazarze można zobaczyć, jak żyją, co robią, jedzą, sprzedają, kupują i kim są ludzie. Tym bardziej że nie jest to uturystyczniony Egipski Bazar w Stambule. To bardziej jak Bazar Różyckiego na starej Pradze w Warszawie i to taki z czasów swojej świetności.
Choć z socjologią mam niewiele wspólnego, mogę przyjąć za pewnik, że na bazarze spotyka się przedstawicieli najbardziej licznej części populacji. Ludzi średnio zamożnych. Są więc typowymi przedstawicielami miasta a może i regionu. To na bazarze można odkryć, jakie panują normy społeczne, jak kształtują się więzi między ludźmi, ich relacje, zależności, zasady. Pokazuje, jak każda z osób wzajemnie oddziałuje na siebie i przyporządkowuje się do zbiorowości. Bazar to taki region w pigułce i średnia wszystkiego.
Mało tu kobiet. Mężczyźni handlują, gotują, tworzą, sprzątają i naprawiają. Kobiety nie zapuszczają się same na bazar. Jeśli tak, to są w towarzystwie męża, brata albo ojca. Tak sądzę.
Druga rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy to pasja. Jakaś taka wewnętrzna energia, z jaką ludzie ci podchodzą do swoich zajęć, jakby od tego zależał nie efekt ich pracy a ich samopoczucie. Przy tej temperaturze i takiej wilgotności…







Mimo świeżego ubrania cały się lepię. Bliskość Zatoki Omańskiej, oprócz temperatury, też daje się we znaki.
Na prowizorycznym blacie, wyglądającym jakby był sklecony ze starej szafy, trzy miksery. Ledwo je zauważyłem, bo kolejka. To producent napoju tworzy mieszankę, której trudno się oprzeć już na sam widok.
Wrzuca do pojemnika lód, obrane przez pomocnika małe, miejscowe banany i chyba cukier. Miksuje to wszystko dokładnie. Za chwilę powstaje napój tak smaczny, że nie mogę mu się oprzeć. Nasyciłem się po drugim. Obok, ktoś inny przyrządza ciastowe trójkąty smażone na głębokim tłuszczu. Mówią na nie „samuse”. W środku nafaszerowane są ziemniakami i ostrą papryczką chili. Po tym daniu musiałem znów napić się bananowego napoju.
Później zobaczyłem, że miejscowi jedzą samuse, maczając je w sosie. Siedzą w kucki w grupie za „barem”. Wstydzę się dołączyć, choć chciałbym spróbować tego sosu.
Nienasycony, zamawiam też kawałki kurczaka z małego grilla, zawinięte w placek. Też na ostro, a dodatkiem jest kapusta. Smakuje jak kiszona.





















Chyba będą wybory. Ludzie gromadzą się pod specjalnymi, dużymi namiotami. W środku i na zewnątrz podobizny liderów. Omawiają coś, agitują, tłumaczą.



Na bazarze dzieje się tak wiele, że trudno jest opisać pozorne zamieszanie, atmosferę, zapachy. Każdy szczegół wymagałby oddzielnej formy, jakiegoś opisu dokładnego. Za to całość jest jak kalejdoskop i nie sposób spamiętać, czy nawet zapisać wszystkiego. Nie będę nawet próbował. W końcu to bazar.
Wyszedłem z niego po drugiej stronie. Tu zaczyna się wielkie miasto. Szum samochodów, ludzie zmierzający w swoich sprawach. Wszystko tętni życiem mimo późnej pory. W tym chaosie, pod murem człowiek naprawiający klapki. Zajęty swoją pracą, nie zwraca uwagi na toczące się dookoła życie miasta. Musi zarobić na jedzenie.
Żebrząca kobieta odwrotnie. Skupia się na kontakcie z przechodniami, żeby tylko rzucili „grosz” do ręki.
Mężczyźni w kucki załatwiający jakąś sprawę z handlarzem. Są pomiędzy naprawiaczem klapek a żebraczką. Skupieni są na swoim rozmówcy, ale mają świadomość życia toczącego się wokół, bo się rozglądają czasem.











Wracam do hotelu przez bazar. Bazar kończy swoje działanie jakby od zewnątrz do środka. W środku jeszcze wre, kiedy na jego obrzeżach już pusto i odludnie. Ludzie pozwalają się fotografować, a niektórzy nawet nalegają na to, widząc aparat. Korzystam więc z tego przywileju na swój własny sposób.
Ostatnie uliczki i zakamarki przeszedłbym w absolutnej ciemności, gdyby nie słabe, żółtawo-pomarańczowe światła rzadko ustawionych latarni.













































Dzień kończę w holu hotelowym przy dwóch litrach zimnego, gazowanego napoju. Jest tu stół bilardowy. Mogę przyglądać się grze czterech mężczyzn. Jest też telewizor. Programy informacyjne niczym nie różnią się od tych w innych krajach. Pieniądze, polityka, przemoc, wypadki, wojny, nieszczęścia, ludzkie dramaty. Jad zwątpienia, strachu i pogardy sączy się z pudła, żeby niepostrzeżenie wmówić światu, że świat jest zły a ludziom na nim żyjącym, że ludzie są źli. Telewizja strachu. Kiedyś uprzytomniłem sobie, że wcale nie trzeba oglądać tego bełkotu grozy. Wystarczy fonia, żeby podświadomie zaznać niepokoju. Dopiero tutaj dotarło do mnie, że wcale nie trzeba słuchać ani rozumieć co mówią, bo obrazy mówią same za siebie.


Mapy





CF

*Temperatura mokrego termometruhttps://pl.wikipedia.org/wiki/Temperatura_mokrego_termometru
**Krokodyle w Iranie - https://en.wikipedia.org/wiki/Mugger_crocodile
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline Medyk

  • TDM User
  • krak-kat-so
  • 60 km/h
  • **
  • Wiadomości: 87
  • TDM 900 `11 10kkm, czarny typ..
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #42 dnia: Grudzień 13, 2021, 22:11:40 »
Drogi Mój Kolego z Siodła.
właśnie dotarła do mnie informacja /medialna/że nie pisałem tu od 120 dni. Na ile ignoruję przekaz TV o stanie  świata, o tyle zaczynam się martwić o Ciebie. Bo nikt nie potwierdził że jeszcze istniejesz. Mentalnie jesteś nie do zapomnienia, i o to jestem spokojny -skopiowałem Twój Pamiętnik. Ale personalnie? Żyjesz? napiszesz coś jeszcze? Czy moge ze spokojem, DUCHA wspomnienia wydać jako książkę? Dopiszę Twój powrót i historia będzie pełna...
A może zrobisz to sam?

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #43 dnia: Grudzień 14, 2021, 07:20:36 »
 :deadtop4:
Będę pisał. Za mało czasu jest na dobę, ale dokończę.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #44 dnia: Styczeń 23, 2022, 00:41:30 »
 :deadtop4:

27–my dzień. 16 maja.
101972 – 102220
248 km.
Chabachor – Kombaki

Do Bandar-e-Abbas, skąd wypływa prom na wyspę Qeshm, jest dwa dni drogi. To ponad 700km. Pewnie poszukam noclegu po drodze, bo nie chcę zatrzymywać się w tym wielkim mieście portowym, tylko w biały dzień być już na wyspie.
Schłodzony klimatyzatorem pokój, opuściłem bez przyjemności. Długi i nagrzany porannym słońcem korytarz, zdaje się być piekarnikiem. Postękując z wysiłku pokonałem schody w dół, przestronny hall z małą recepcją i na koniec wyszedłem na wykafelkowane podwórze zalane słońcem. Stojące powietrze podwoiło wysiłek, jaki włożyłem w ten krótki spacer, ubrany od stóp do głów w ciężkie ciuchy motocyklowe. Chwilę wcześniej sprawdziłem poziom oleju w silniku, jeszcze w normalnym ubraniu. Wiedząc, że czeka mnie długa droga z pokoju do motocykla, zabrałem ze sobą na raz, cały bagaż. To on przyprawiał mój oddech o sapanie. Jest dziewiąta, a powietrze już pali.
Na dziedzińcu, człowiek fotografuje smartfonem motocykl. No i kiedy tylko zobaczył okazję, także mnie. Zazdroszczę mu zwiewnego, lekkiego ubioru, klapek i suchego czoła.













***

W centrum Chabachor nie znalazłem stacji benzynowej. Benzynę jeszcze mam, ale doświadczenie podpowiada mi, że lepiej mieć pełno niż liczyć na szczęście. Na południowym wschodzie Iranu, benzyna to towar deficytowy.





Odnalazłem w GPS najbliższą stację paliw. Mijam luksusowy hotel, w którym nie chciałem nocować, spod którego wczoraj odjechałem za Farzadem i jego kolegą do hotelu Sepideh.
Na rogatkach miasta stacja jest, ale nieczynna. To znaczy obsługa pracuje, ale nie ma benzyny. Z rozmowy na gesty wyszło, że następna stacja jest za pięć kilometrów. Poszukam więc szczęścia dalej.
Wilgotny upał oblepiający każdy skrawek ciała, dokucza każdemu. Nawet policjanci, czekający z radarem na zbyt szybkich kierowców, odpuścili sobie przepisowe stroje, żeby tylko ulżyć gorączce dnia.



Zieleni i tak skromnej coraz mniej. Krajobraz zmienia się z każdym kilometrem. Rzeki bez wody, pustkowia, skały jak z książek Lema. Szpalery drzewek, sadzone wzdłuż głównych ulic Chabachor zniknęły już dawno, razem z ulicami miasta, na rzecz dziko rosnących, równie niskich krzewów. Rzadka zabudowa mieszkalna, przekształciła się w przemysłowy miszmasz szpetnych, byle jak postawionych budynków. W końcu i to zniknęło.










 
Pracownik nieczynnej stacji miał rację, choć nie było to pięć kilometrów, a piętnaście. Jedna karta paliwowa obsłużyła kilka samochodów i mój motocykl. Tak jakoś reglamentuje się tutaj oktany. Na kartę. Zbiorniki pełne i jakoś lepiej się z tym czuję. To takie uczucie, kiedy po długotrwałym głodzie, zje się smaczny i syty obiad. Szóste przykazanie Dekalogu Tkliwego Nihilisty mówi: Nie tresuj swojego stresu. Tak też robię. Nie rozpamiętuję. Po prostu cieszę się drogą.








***

Wokół pusto, jeśli nie liczyć piachu, kamieni, rozedrganego temperaturą pyłu, unoszącego się w powietrzu. Nieruchawą, pozbawioną życia okolicę, nawiedzają co jakiś czas, jedynie różnej mocy i wielkości trąby powietrzne, wprowadzając ruch w martwą naturę wybrzeża Zatoki Perskiej. Czasem też, wąskim asfaltem z naprzeciwka przejedzie samochód. Skąd jedzie? Dokąd zmierza? Co za sprawa gna kierowcę po tym pustkowiu? Oczywiste, że nigdy tego się nie dowiem.





Silnik terkocze miarowo, koła szumią w zetknięciu z asfaltem, wilgotny pęd powietrza wkrada się w każdą możliwą szczelinę ubrania. Przyczyna i skutek. Jadę więc tu jestem. A może na odwrót? Zaostrzone u swoich szczytów skały, przywołują ostrze spracowanej brzytwy, pokazane w mikroskopowym okularze. Ich faktura jest świadectwem starości, albo delikatności materiału z którego powstały u swojego zarania. Czas i wiatr nadzwyczaj długo musiały rzeźbić finezyjne, nietypowe konstrukcje. Z zachwytem patrzę na ten proces, choć właściwie mogę go sobie tylko wyobrazić. Zbyt mało czasu mamy, żeby dostrzec rękę natury, najpierw wynoszącą szczyty ponad ziemię, a potem degradującą je z upodobaniem każdego dnia, miesiąca, roku, stulecia, tysiąclecia. Szukam kształtu tych zjawisk. Ogólnej wizji powstawania i końca. Przyczyny zmian, albo projektu i śladu twórcy tegoż projektu. Może trzeba szerzej spojrzeć na przemijanie. Może już samo przemijanie zawiera w sobie początek i koniec, a to co w tej krótkiej chwili jest, jest jednocześnie twórcą, lub twórcami, powstaniem, byciem i przeminięciem. Jednak według naszej wiedzy o świecie, kiedyś to się zaczęło. To wiedza pewna i niepodważalna? Jakie jest prawdopodobieństwo, że jako ludzkość nie mamy racji? Po co? Kiedy? Czym jest i czy jest, jedno zjawisko i jedna siła sprawcza? Widzimy wszystko co widzimy, czy to tylko rodzaj efektu końcowego na tę chwilę? Czy to przypadek? Jaki jest cel istnienia tego, co właśnie widać? Czy jakiś jest?

***

Upał zmusza do radzenia sobie z nim. W oddali widać budynek stacji benzynowej. Nie, nie będę znów tankował. Mam jeszcze dużo zapasu. Muszę się schłodzić.
Z ulgą leję na siebie wodę ze starego kranu. Gdzie tylko sięgnę. Przedramiona, tors, uda, szyja. Wszędzie. Woda obficie ocieka ze mnie na stare, krzywo położone kafelki podłogi. Zaraz wyschnie. Taki obfity „prysznic” na ubranie przyniesie ulgę na około pół godziny jazdy. Wystarczy, żeby poczuć się jak w klimatyzowanym kombinezonie.






 
Z tym jeszcze się nie spotkałem nigdzie. Droga faluje i ugina się, jakby asfalt położono częściowo na ruchomych piaskach. Jedzie się z widokiem po horyzont, żeby za chwilę zjechać w jakieś takie załamanie drogi. Bywa, że poza dołem w który się wjechało nie widać nic poza nim. Za chwilę wyjeżdża się i po krótkiej chwili znów to samo. Jak na statku płynącym pod fale wzburzonego morza. Czy to ma powstrzymywać przez zbytnim rozpędzaniem się samochodów? Być może. Każdy taki dół, zaczyna się i kończy śladami hamowania.



Są też inne sposoby. W Polsce mówimy na to „leżący policjant”. Takie hopki ustawiane są najczęściej tam, gdzie trzeba zwolnić. Tutaj projektant systemu powstrzymywania prędkości, posunął się dalej i kazał wybudować takie powstrzymywacze nawet tam, gdzie zdaje się to być zbędne. Prosta droga, w oddali tylko jedno drzewo. Przejeżdżam szybko przez wspomnianą hopkę, minąłem drzewo. Właśnie w chwili kiedy myślałem o oponach, że nie są zbyt podatne na przebicia, łapię kapcia z przodu. Z przodu! Motocykl stracił trakcję. Kierownica chce wyrwać się z rąk a przednie koło myszkuje gwałtownie w prawo i w lewo na przemian. Maszyna STOP.
Chyba coś się wbiło, choć w pierwszym momencie myślałem, że to przez garb, który bardzo szybko przejechałem. Zawracam powoli pod drzewo. Tylko tam jest nieco cienia w całej okolicy a naprawa kapcia na słońcu to  pewne poparzenia.
Już rozmyślam jak przegonić kozy, które upodobały sobie to samo miejsce, a tu znikąd nadjeżdża dwóch ludzi małym motocyklem. Turbany z arafatek na głowach. Usta i nos zasłonięte przed wszędobylskim pyłem. Lekkie, zwiewne ubrania powiewają chaotycznie. Nie wyglądają złowrogo, ale włączyła się we mnie jakaś nielogiczna ostrożność i stereotyp człowieka owiniętego chustą jak maska. Macham do nich w nadziei, że się zatrzymają i jakoś rozpytam o wulkanizację w okolicy. W końcu gdzieś zmierzają przecież i są miejscowi. Takie motocykle służą tu do krótkich podróży.
Mało we mnie wiary w tej sprawie, bo ostatnie kilometry to wszechpustkowie. Tylko wielbłądy i osła minąłem.
Faceci zatrzymują się natychmiast. Pewnie zrobiliby to i bez mojego wymachiwania. Zdejmują swoje chusty i… To dwóch młodych, roześmianych od ucha do ucha ludzi. Ależ ze mnie głupiec. Dałem się przez chwilę ponieść informacyjnej propagandzie i medialnemu bełkotowi o ludziach w arafatkach. Krótka to była chwila, ale długo sam siebie za to beształem w myślach. Tym bardziej, że w to co stało się dalej, chyba bym nie uwierzył, nie będąc świadkiem.
Pokazuję na przebitą oponę. Długo nie myśląc, jakby od razu z takim zamiarem przybyli, każą jechać za sobą. Proszę tylko żeby bardzo wolno. Kierownica trzęsie i chce wyrwać mi ręce. Zjechałem za chłopakami z asfaltu w szeroki, ubity ślad wyznaczający drogę. Jedziemy w kierunku zatoki. Teraz trochę kamieni. Muszę jeszcze bardziej zwolnić. Moi przewodnicy też zwalniają, żebym się nie zgubił. Pokazały się zabudowania. To wioska. Wśród z rzadka postawionych budowli jest nawet kilka drzew.





W końcu moi przewodnicy skręcają za jednym z budynków. Z początku myślałem, że mam szczęście i trafiłem do wulkanizatora. Jednak takie warsztaty to przeważnie improwizowane pomieszczenia. Ten budynek jest najbardziej okazały ze wszystkich w okolicy, choć w żadnej mierze nie wygląda na wyjątkowy, czy nowy. Chociaż… Jest częściowo pomalowany na niebiesko. Inne budynki to surowa cegła. Chyba to pustak. Skręciłem za chłopakami w prawo i zatrzymałem się na betonowej podmurówce, wzorem moich przewodników. Jest tu nieco cienia i stojąc pod ścianą, można z niego korzystać.


 
Nie dane mi to jednak było. Są tu inni ludzie. Jeden z nich to Mussa. Drugi, młody pomaga mu. Ledwo zdążyłem wypakować z bagażu klucze, pompkę i zapasową dętkę. Nie zdążyłem za to nawet się schylić, żeby zacząć ją wymieniać. Mussa ze swoim pomocnikiem, już wzięli się do pracy. Bez zastanowienia, bez pytania. Po prostu. Jest człowiek, ma kłopot, trzeba zakasać rękawy.





Ja tym czasem, zostałem zaproszony do klimatyzowanego pomieszczenia z drzwiami obleczonymi solidną kratą. Co za ulga. Mokre od potu ciuchy, chroniące choć trochę od skwaru, teraz zaczęły przeszkadzać. Czajnik właśnie pstryknął, sygnalizując, że woda gotowa. Słodka, gorąca herbata, dziwnie dobrze zaspokaja pragnienie. W zbawiennym chłodzie jednak długo nie wytrzymałem. Ciekawość wypychała mnie na zewnątrz. Co robi Mussa z kołem motocykla? Może trzeba coś podpowiedzieć, coś zrobić. Nie trzeba. Wychodziłem kilka razy, ale Mussa zabrał koło do sali szkolnej i tu, w cieniu koło naprawił. Tak. Ten najlepiej utrzymany budynek to szkoła.









Dwóch chłopaków, którzy zatrzymali się na drodze to Samad i Mohammad. Jest z nimi jeszcze Ahmat. Wszyscy trzej są nauczycielami i mają po około 24 lata. Nie pochodzą stąd. Samad mieszka w Fasa, oddalonym od wioski Kombaki, w której jestem o niespełna dziewięćset kilometrów. Mohammad pochodzi z Mechmani. Do domu ma trzysta kilometrów, a Ahmat jest z okolic Isfahan i do domu ma prawie tysiąc czterysta kilometrów. Ponieważ w tym regionie nauczycieli brakuje, rząd sprowadza ich z miast. Uczą trzy miesiące i jadą do domów na tydzień i znowu do szkoły. W szkole uczy się sześćdziesiąt troje dzieci w wieku od sześciu lat wzwyż. Myślę, że to odpowiednik naszej podstawówki. Teraz szkoła jest zamknięta a nauczycielom kończy się kontrakt i są tutaj ostatni dzień. Wakacje? Może zaczynają się w Iranie wakacje.
Mussa uwinął się w pół godziny. Dobry czas jak na pierwszy kontakt z KaTeeMem.







Po naprawie koła, szykuję się do odjazdu. Takie to szykowanie było, że zdążyłem wziąć pierwszą torbę do ręki, a tu opór. Mohammad, ten który prowadził motor kiedy zobaczyliśmy się na asfaltowej drodze, zaproponował żebym został na noc. Poznałem już znaczenie słowa taarof, więc uprzejmie dziękuję, dziękuję i dziękuję, ale to nic nie daje. Do zaproszenia dołączyli pozostali dwaj nauczyciele. Chociaż miałem zamiar zatrzymać się gdzieś dalej, to jednak planu żadnego nie brałem pod uwagę. Zostanę z przyjemnością.
 
Pomieszczenie z klimatyzatorem, to jakby pokój nauczycielski, mieszkanie nauczycieli i pokój gościnny jednocześnie. Buty oczywiście zdejmuje się przed wejściem. Podłoga wyłożona jasnobrązową  wykładziną. Śpi się na ułożonych na niej kocach, pod oknem. Po przeciwnej stronie mały, kineskopowy telewizor na krześle obok wąskiej szafy. Szafa, to jednocześnie archiwum ze szkolnymi dokumentami i miejsce na ubrania. Dokładnie jej drzwi służą za wieszak. Trochę dalej pomieszczenie gospodarcze. Trzyma się tu półprodukty w puszkach, ryż, przyprawy. Tu zmywa się naczynia w małym zlewie i tutaj Mechmani przygotowuje właśnie składniki na obiad. Ja w tym czasie mogę wziąć prysznic. Prysznic to jest coś na wagę złota. Zimna woda pozbawia zmęczenia upałem, zmywa kurz drogowy i orzeźwia. Tutaj prysznic, to rurka wystająca z surowej ściany, przez którą leniwie sączy się woda. Światło dochodzi jedynie ze szpary nad zbyt niskimi, zamkniętymi na obiecankę drzwiczkami. Wystarczy go jednak, żeby trafić mydłem na cegłę wystającą z muru. Lepiej żeby nie upadło, bo otwór spływowy, nie jest niczym zabezpieczony.



Skończyłem szybki prysznic. Mechmani skończył siekać warzywa i idzie do pokoju gościnnego. Kuchenka gazowa na środku. Na niej wielgachna patelnia. Na patelni ugotowany na sypko ryż miesza się z rybą z puszki, właśnie dodały się tam świeże pomidory z kawałkami kurczaka. Zapach roznosi się po całym pomieszczeniu, a mi kiszki marsza grają. Uświadomiłem sobie jak bardzo jestem głodny.
Częstuję moich gospodarzy kawą turecką. Dobre zakończenie pysznego, sytego obiadu. Aromatyczna kawa prosto z najlepszej palarni kaw w Stambule, nie przeszkadza w porządku dnia. Nasz kucharz, Mechmani zarządza drzemkę. W dzień spać nie umiem, więc leżę wgapiony w niegdyś biały sufit, ograniczony niebieskimi ścianami i zastanawiam się nad fenomenem ludzkiej życzliwości.

***

Słońce już nie tak wysoko i cień wydłużył się nieco.
Leżąc na podłodze między innymi facetami, wymyśliłem, że za pomoc w naprawie, Mussa powinien otrzymać wynagrodzenie. Pieniądze nie wchodzą w grę, bo mógłbym srogo pomylić się w kwocie i wyszedłbym na skąpca, albo wywyższającego się krezusa. Mam przy sobie scyzoryk wielozadaniowy. Taki mały multitool.

"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/