Autor Wątek: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.  (Przeczytany 110676 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« dnia: Sierpień 06, 2016, 09:51:28 »
 :deadtop4:

Wstępniak.

Jest koniec kwietnia 2016. Siedzę przed zimną filiżanką kawy, wpatrzony bezmyślnie w ścianę naprzeciwko. Stało się to czego nigdy bym się nie spodziewał. Nigdy. Marzenie, dwa lata planowania, czekania, załatwiania i niepewności. Oszczędzania, logistyki, pomysłów i ... nagle wszystko się posypało. Co zawiodło? To bez znaczenia dla treści. Po prostu  sprawy osobiste. Jeden dzień, dokładnie w samym środku niedoszłej dwumiesięcznej wyprawy muszę być tu gdzie przebywam na co dzień.. Pewnych spraw nie da się przewidzieć i zawsze trzeba się z tym liczyć. Mieć alternatywę.
Nie ma jednak takiej porażki której nie dało by się przekuć w sukces. Choćby zupełnie niewielki...
Tak więc zostałem z czasem i forsą. Plan runął. Postanowiłem wsiąść na motocykl i pojechać przed siebie. Bez naprężania się na ilość kilometrów, bez obowiązku trzymania się jakiegokolwiek planu, niedaleko i z jednym tylko ograniczeniem i jednym wątłym postanowieniem. Ograniczenie to czas a postanowienie to... Poznać w końcu choć trochę Rumunię. Nie przeciąć ją tranzytem jak zwykle. Nie "zaliczać" jeszcze raz znaną  Transalpinę albo Transfogaraską tylko poznać, spróbować, zapamiętać jak pamięta się swoją własną przygodę.
W pierwszy wolny dzień pakuję namiot, zapas benzyny, wsiadam na zatankowany motocykl i ruszam przed siebie.
Nie opiszę wyjazdu spod domu. Opiszę go od pierwszego kontaktu z tym nieokreślonym czymś co mówi nam że już jesteśmy w podróży.

1-wszy dzień.

Jest takie miejsce.
Bieszczady, niedaleko granicy z Ukrainą. Kręte, asfaltowe drogi, zatłoczone od drzew pobocza, rozległe połoniny zarośnięte niewysoką trawą. Zakręty, zakręty, zakręty. Raj dla motocyklisty.
Pośród tych dóbr, swoje miejsce znalazł Włóczykij Stan i miejsce nazwał... No kto był ten wie jak je nazwał.
Będę wracał tam zawsze kiedy będzie mi to po drodze i trochę nie po drodze. Tu właśnie, można powiedzieć że rozpocząłem i zakończyłem swoją tegoroczną przygodę.
To tutaj od progu witają gościa motocykle.



Tu wieczorami płonie ognisko i da się usłyszeć motocyklowe opowieści.


Tu odstawiwszy motocykl zaczniesz liczyć gwiazdy czy to od upojenia czy od niespotykanego w aglomeracjach zjawiska.


Umęczony podróżą odpoczniesz śpiąc bezpośrednio nad swoim motocyklem, w namiocie albo w luksusach domowego zacisza.





Rano dostaniesz swoją jajecznicę i nie będziesz chciał odjechać, siedząc przy kawie i słuchając o bieszczadzkich przypadkach.


Tutaj też, tak jak ja możesz rozpocząć swoją podróż.

Kto poznaje?
« Ostatnia zmiana: Sierpień 07, 2016, 22:13:53 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline Desper

  • TDM User
  • Siedlce
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 44
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #1 dnia: Sierpień 06, 2016, 18:13:23 »
Ja bym zapytal kto nie poznaje ;) ps. Fajnie sie czyta. Czekam na reszte ;)

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #2 dnia: Sierpień 07, 2016, 11:11:18 »
 :deadtop4:

To jadę:

2-gi dzień. Polska - Ukraina
Z Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej, niechętnie i po chyba trzeciej kawie jadę na wschód.
Do granicy jest bardzo blisko. Kolejka na dwa samochody. Polski celnik skrzętnie sprawdza numer VIN motocykla, ważność dokumentów, ubezpieczenie. Można jechać dalej. Przepycham motocykl kilkanaście metrów i jestem, po ukraińskiej stronie budynku. Otwierają sie  drzwi i wychodzi nie za wysoki, pucołowaty jegomość w mundurze służb celnych Ukrainy. Pas zwisa mu smętnie z brzucha a on sam założywszy kciuki za tenże pas, patrzy się na mnie spod przekrzywionej czapki. Zasadniczo nie patrzy na motocykl. Bagaż też nie jest wart jego uwagi. Nie chce też dokumentów. Podchodzi w końcu i pyta się czy ma czas. Odpowiadam zgodnie z prawdą że mam.
Czy przewożę alkohol albo narkotyki pyta się.  Nie - odpowiadam zgodnie z prawdą.
Czy chcę motocykl na kanał. Chyba ma na myśli przeszukanie. Logicznie rozumując nie jest to możliwe  żeby wjechać motocyklem na kanał, więc żeby nie musieć tego robić, również odpowiadam przecząco.

-No to dasz na czekoladę i możesz jechać - bez ogródek oznajmia mundurowy. I odchodzi.  Ta informacja i odejście człowieka łasego na słodycze zbija mnie z tropu. Teraz otwiera się małe okienko i ze środka słyszę męski, nie znoszący sprzeciwu głos:
- Pasport! 
O mały włos prawdopodobnie nabawił bym się jednak przeszukania motocykla "na kanale", bo parsknąłem śmiechem. Widzę oczami wyobraźni jak pucołowaty jegomość z przydługo zapiętym pasem, po wejściu  do budynku, chyżo przeskakuje do okienka i tu zmienionym głosem żąda moich dokumentów z dziecięcą nadzieją na to, że w środku będzie banknot za który kupi sobie czekoladę...  Rozbawiony potrzebą poczciwiny, oddaję paszport w czeluść okna. Za kilka minut okno wypluwa dokument i mogę przejść do następnego. To jedyny człowiek który zmącił moje dobre pojęcie o mieszkańcach Ukrainy.
Przede mną ostatnia przeszkoda w postaci kontroli czegoś tam w dokumentach i szlaban. Jest 1 maja. Na Ukrainie Prawosławna Wielkanoc, czyli Pascha. Chyba dla tego nie ma kolejki, nie ma ruchu ale i nerwowość lekka. Kilku rodaków zastanawia się czy stacje benzynowe są otwarte. Rozmawiamy w oczekiwaniu na otwarcie ostatniego okienka. W końcu jakaś starsza pani z wściekłością wali w szybę pięścią. Po ukraińsku wsadza rozzłoszczonemu pogranicznikowi różne epitety. Ten na zmianę robi się zielony i czerwony a babuszka swoje. Że tylko pieniędzy by chcieli że nie jest królem, że świnia, że ...
Koniec końców celnik zabiera małą stertę paszportów i trzaska okienkiem. Robi to z takim impetem, że aż poczuć można falę uderzeniową. Na to wszystko człowiek stojący za starszą panią chwyta ją teraz za rękę i zgiąwszy się w pół zaczyna w podzięce za tyradę po rękach ją całować. Ta z zażenowaniem próbuje wyrwać dłoń ale wdzięczny natarczywiec nie przestaje. I jemu więc się dostaje bura, choć nie tak pikantna.
5 minut później szlaban podnosi się i jestem na obcej ziemi.  Za kilka kilometrów tankuję na jednej z trzech stacji benzynowych. Nie ujechawszy dziurawym asfaltem za daleko, skręcam pierwszą w prawo na mostek i... wjeżdżam do innego świata.





Ubita droga, zieleń, czasem jakaś wioska.



Ale taka że w Polsce już dawno chałupki do skansenu by przeniesiono. Studnie, kolorowe okiennice, mostki spinające dwa brzegi rzeki a przy rzece szpaler drzew.





Kury, gęsi, krowy, koty na płocie, umorusane dzieci bawiące się sflaczałą piłką. Trochę dalej cała rodzina. Ubrani w odświętne stroje zapewne wracają z cerkwi, której wybudowane na wzgórzu mury od zawsze dominują nad okolicą. Tylko psy, jakby nie czując wzniosłej atmosfery, ujadają jak zwykle na przejezdnych. Mimo to muszę zwolnić jeszcze bardziej, żeby nie podnosić kurzu z drogi.
 Między wioskami widoki zapierają dech. Dominująca zieleń wiosny płoży się po dolinie, wślizguje na wzgórza i ginie dopiero na horyzoncie kontrastując z ciężkimi chmurami nadchodzącego deszczu. Poutykane w przyrodę domostwa, kopuły cerkiewne i szpalery drzew znaczące drogę, urozmaicają i dodają kolorytu morzu zieleni. Droga łagodnie wije się za każdym wzgórzem odsłaniając nowe widoki.















W takich to okolicznościach wjeżdżam w deszcz. Nawet się nie zabezpieczam przed wodą. Za kilka kilometrów już schnę w słońcu i na wietrze. W  końcu czar pryska i wjeżdżam na świetnej jakości asfalt i główną drogę. Robi się zwyczajnie. Jadę szybciej, wyprzedzam ciężarówki. W taki to sposób dojeżdżam do Mukaczewa. To przygraniczne miasto. Szukam tu noclegu. Bez powodzenia za pierwszym podejściem. Z hotelu wyglądającego na pracowniczy odprawiają mnie z kwitkiem. Chyba chodzi o to że to hotel tylko dla kierowców ciężarówek, czy zakładowy, czy coś w tym guście.
Na stacji benzynowej widzę trzy motocykle. Zatrzymuję się. Idę do kasy, kupuję batony i wodę. Oczywiście poznaję motocyklistów. Ferenc i jego koledzy są na objazdówce. Jak można było się spodziewać, za 5 minut jedziemy już w nieznanym mi kierunku, za to w kierunku hotelu dla mnie odpowiedniego. Dowiedziałem się później, że Mukaczewo to miasto o którym 10 miesięcy temu było dość głośno na Ukrainie i  w Necie. Wystarczy w wyszukiwarce wpisać "wojna Mukaczewo" albo coś w podobnym stylu. 
Zmierzcha a ja jestem w zupełnie nowym hotelu i piję z nowo poznanymi kolegami kawę. Mam wrażenie że w ogóle jestem pierwszym klientem tego miejsca. Nie ma jeszcze szyldu nawet :)
Mapa

« Ostatnia zmiana: Sierpień 07, 2016, 11:20:27 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline tusik

  • 132 > 80 :D
  • TDM User
  • okolice L.
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 903
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #3 dnia: Sierpień 07, 2016, 12:48:31 »
Jak patrzę na Twoje zdjęcia to mam ochotę włożyć rękę w monitor laptopa...:)
piękne, kurde pięknie... :deadtop4:
"Kiedyś traktowałem ludzi dobrze.Teraz - z wzajemnością " Anthony Hopkins

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #4 dnia: Sierpień 08, 2016, 13:39:14 »
 :deadtop4:

3-ci dzień.

Po królewsku. Po królewsku się wyspałem, umyłem, wyprałem. Jak w domu. Mam wrażenie że jestem tu pierwszym gościem. Już się rozkręciłem w wymaganiach, już idę na śniadanie do restauracji ale... za wcześnie mnie poniosło z kołder i poduszek. Kucharz od 9-tej w pracy a restauracja od 10-tej:)
Jestem już zapakowany i wyjeżdżam z bramy a tu Ferenc. Jeden z wczorajszych kolegów - motocyklistów.
I co? I już jadę za jego samochodem do jego pracy. Ma ekologiczną hodowlę Mangalicy i trochę ziemi pod uprawę. Jest węgierskiego pochodzenia. Ciężko pracuje i udziela się społecznie w swojej okolicy na rzecz mieszkających tu Węgrów.











Po pracy jedziemy do sklepu. Potem poznaję rodzinę, jemy razem jajecznicę z grzybami, pijemy kawę.
Po śniadaniu siadamy jak starzy kumple na bujanej ławce przy domu i snujemy opowieści o życiu. Przez dwie godziny rozmowy dowiedziałem się tylu rzeczy o tym kraju i o ludziach że już na podstawie tych opowieści można by napisać książkę...
Nie spieszy mi się ale tez nie chcę zbyt długo nadużywać gościnności. Pożegnawszy się jak z najlepszym przyjacielem, zostawiam Ferenca, jego rodzinę i jego życie za sobą.
Kto wyrusza w podróż bez przyjaciół, ten wie jak cenne są nowe znajomości. Po raz kolejny z trudem odjeżdżam z przyjaznego mi miejsca. Dzięki Ferenc za gościnę!
Trochę kluczę, więc ukraińskie Zakarpacie przeistacza się w rumuński Maramuresz dopiero po przejechaniu (i przepłynięciu promem) niewielkiego odcinka przez Węgry.





W Rumunii asfalt zamieniam na szuter, benzynę na kilometry a myśli na zwykłą radość przemierzania tylko mojej przestrzeni.











Tutaj wręcz czuje się jak wraz z pokonywaną drogą zmienia się jej zapach, temperatura, kierunek wiatru. Jest po prostu beztrosko.
Żadnych heroizmów, ciężkiego terenu, ekstremalnych przygód. Spokój.
Właśnie dzieje się tu święto. Każda z wielkich drewnianych i rzeźbionych bram do domostw odkrywa odświętnie ubranych ludzi szykujących się do kościoła. Nawet konie które się tu zaprzęga w bryczki albo wozy są przystrojone. Czuje się jak w skansenie ale to dzieje się na prawdę. Ja tu jestem.
Pierwszy raz jadę przez Rumunię nie tranzytem. Jestem tu, bo chcę się nasycić tym co zawsze mnie omijało, kiedy pędziłem gdzieś dalej i dalej.



Wiecie jak tu jest? Ten kto był wie. A kto nie był... Jedziesz drogą pokrytą asfaltem. Widzisz na mapie że masz wybór i drogę alternatywną. Skręcasz tam i oczom twoim ukazuje się inny, stary, nie zepsuty nowoczesnością świat. Jedziesz teraz drogą powtarzającą każdy meander rzeki płynącej obok. Rzeka i droga zamknięte są po obu stronach skałami. Skały są porośnięte drzewostanem tak starym że pamięta wiele więcej niż kilka pokoleń człowieczych. Na niewielkich połaciach trawy stoją niczym nie spętane konie. Stada owiec oblepiają łyse zbocza a w powietrzu czasem da się zauważyć wielkiego drapieżnika patrolującego swoje łowisko. Obraz dopełniają z rzadka postawione domostwa drewniane okolone rzadkim płotem z belek.



Wiem, możesz uznać że zmyślam. Ale nie zmyślam wcale. Może nieco koloryzuję tylko...

Mapa:

« Ostatnia zmiana: Sierpień 08, 2016, 13:43:25 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #5 dnia: Sierpień 09, 2016, 11:37:14 »
 :deadtop4:

4-ty dzień cz1.

Ten dzień podzielę na dwa. Nie żeby wydłużyła się doba. Po prostu spotkały mnie dwa zdarzenia z czego jedno z emocjonalnym ładunkiem.
Wczoraj nie było łatwo o nocleg w zwyczajowych cenach. Wprawdzie okolice obfitują we wszelkiego rodzaju hotele, motele, pensjonaty, domy wczasowe, ale ze względu na wartość wizualną okolicy i strategiczne położenie, ceny przewyższają tu moje założenia znacznie. Poza tym, miejsca obiecujące dużą ilość noclegów i duże zagęszczenie domków, teraz przed właściwym sezonem są zamknięte. Już miałem odjechać gdzieś poza zasięg turystycznej magii wąwozu Bicaz, kiedy ostatnim rzutem na taśmę, skręciłem w zupełnie nieobiecującą ścieżynkę. Ujechawszy może kilometr lasem, wyjechałem na coś w rodzaju doliny gdzie do jednego ze zboczy przyklejony był zestaw domków. Tu właśnie spałem. Nie powiem że to dobre spanie i gdybym wiedział że w środku będzie temperatura jak na zewnątrz, okno wielkości pięści będzie przepuszczało silny wiatr dolinowy a do wody trzeba będzie iść gdzieś hen po schodach, to bym rozstawił namiot mimo siąpiącego deszczu :)
Jest rano. Ubrawszy się w ciepłe motocyklowe ciuchy, przy gorącej kawie siedzę nad mapą pod zadaszeniem wsłu****ąc się w bębniący deszcz. Jestem tu sam. Kiedy oderwać oczy znad mapy, widać przewalające się nad spokojną doliną, pchane silnym wiatrem stalowo-szare chmury. Niosą ze sobą raz ulewę, to znów ledwo siąpiącą mżawkę. Tylko woda skapująca z dachu na metalową taczkę wybija stały rytm. Czerwonawy brąz bejcy czy innego środka którym są zabezpieczone drewniane części budynku, zlewa się z czerwienią światła bijącego przez półprzezroczysty dach wnęki w której siedzę na miękkim narożniku. Wygląda tu jak podczas alarmu bojowego na okręcie podwodnym, tyle że nie wyją syreny. Przedziwny to stan, kiedy niczego nie musząc mamy na to czas.



Czy to właściwości kawy, czy może jej temperatura, powoli przywracają moją funkcjonalność. Chyba tak czują się gady kiedy wracają do życia po nocy, ogrzewane przez słońce. Nie ma na co czekać. Doświadczenie mówi mi, że taka pogoda tutaj, utrzyma się jeszcze długo. Wiatr pędzący chmury tuż nad szczytami w końcu gdzieś je przepędzi ale nie muszę czekać na to. Ubieram się w przeciwdeszczówki i zostawiam to opustoszałe, spokojne miejsce.
Wąwóz Bicaz. Opisywany jest w przewodnikach jako atrakcja turystyczna. Na jednym z portali motocyklowych opisano to miejsce nawet jako trasa motocyklowa.





W rzeczywistości robiący wrażenie wąwóz ma może 2 km. Chcąc upewnić się że nie pominąłem jakiegoś zakrętu, przejeżdżam między skałami dwa razy. Na jego początku (lub końcu jak kto woli) postawione są kramy z pamiątkami. Miejsce samo w sobie jest imponujące przez swoją skalistą naturę i warte przyjechania tam.













Dużą jednak nadinterpretacją jest nazywanie tego krótkiego odcinka trasą, nawet jeśli ma się na myśli te kilka serpentyn asfaltu wijącego się od południowego zachodu.









Jednak niezaprzeczalną motocyklową wartością całego regionu są zakręty które trzeba pokonać chcąc przejechać do niezbyt odległych wulkanów błotnych w okolicy miasta Buzau. Tam jednak od razu nie dojechałem a dla czego... o tym będzie następnym razem.
« Ostatnia zmiana: Sierpień 09, 2016, 13:02:06 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #6 dnia: Sierpień 10, 2016, 08:38:15 »
 :deadtop4:

4-ty dzień cz2.

Nic nie zapowiadało tego co miało się wydarzyć w drugiej części dnia.
Po porannej mżawce zostało wspomnienie. Od czasu do czasu słońce przebłyskuje przez coraz rzadsze chmury zalewając wszystko światłem. Jadę do wulkanów błotnych w Górach Buzău (Karpaty Wschodnie). Nie jest to cel sam w sobie. Po prostu potrzebuję jakiegoś punktu do którego mogę zmierzać.













Wąska droga wije się, łącząc wioski i miasteczka ze sobą. Gdzieniegdzie asfalt wysuszony wiatrem, oferuje taką przyczepność że opony w motocyklu już niechętnie uślizgują się przy gwałtownej redukcji przed następnym z zakrętów.



Jest... dynamicznie. Rozsądek kilka zakrętów z tyłu, próbuje nadążyć za motocyklem. 







Żeby nie popaść w znużenie zakrętami, kiedy tylko wydaje się to możliwe i sensowne, skręcam z głównej drogi żeby zażyć szutrowej nawierzchni. Ta część Karpat jest dla motocyklisty tym, czym dla kinomana multipleks z salami kinowymi: W każdej chwili można wybrać inny seans.



W końcu zbaczam w drogę która ma mnie zaprowadzić sporym skrótem do celu. Zaczyna się od gwałtownego przypływu szczęścia, bo mapa obiecuje kilkadziesiąt kilometrów w górach tylko po miękkim podłożu. Wprawiony w zdumienie, zostawiam za sobą zakręt za zakrętem, wspinając się coraz wyżej. I ani śladu asfaltu.



Jadę więc przystając czasem żeby wyłączyć silnik, wsłuchać się w to co widzę, napatrzeć się i nazapamiętywać.
Szczęście jednak z natury jest wiotką substancją. Jego dwoistość łatwo przeistacza spełnienie marzenia w wyzwanie.
Droga do tej pory łatwa, pozwalając na swobodne zatopienie się w myślach, teraz zmienia raptownie swój charakter, robiąc egzamin z miernych moich umiejętności.



 Kałuże po niedawnym deszczu już nie dają się ominąć. Czuję jak grunt słabnie poddając się ciężarowi motocykla. Droga niekiedy zwęża się, myszkuje między wielkimi drzewami o koronach tak gęstych że widzę snop światła z motocykla mimo że jeszcze jest dzień.



Ciężka praca. Mizerne umiejętności jazdy w takim terenie i asekuranctwo, zastępuję skupieniem tak silnym że ledwo zauważam jak pokonuje mnie koleina :)
Wydrążona może wodą po deszczu a może stalową gąsienicą traktora który widziałem na początku tej drogi, przewala mnie na bok.



Motocykla z bagażami nie podniosę sam. Zdejmuję wszystko z niego, podnoszę, zabezpieczam czym się da żeby stał pionowo. Zakładam zdjęte bagaże, wsiadam i jadę dalej. Tą PROCEDURĘ powtarzam często.
Od wielu kilometrów nie widziałem człowieka, domostwa ani nawet kabli uwieszonych na słupach.
Za chwile jadę w dól. Nie jadę. Ześlizguję się. Glina lub coś podobnego w konsystencji oblepia każdy kawałek motocykla który miał z nią kontakt. Znów leżę. Procedura.



Siedzę na motocyklu. Nawet nie ruszyłem jeszcze a przednie koło już chce uciec spode mnie. Leżę. Procedura.



Buty ważą po pół tony każdy. Motocykl zsuwa się powoli w dół. Za wolno. Dodaję gazu. Osiągnąłem tylko tyle że motocykl znów leży. Procedura.
Powoli zmierzcha i zaczyna padać. Nie widzę jednak czarnych chmur. Zasłaniają je okoliczne górskie szczyty i drzewa.
Już wiem co się dzieje. Motocykl nie chce jechać, bo ma zablokowane przednie koło gliną zmieszaną z kamieniami. Leżę. Procedura.



Wygrzebuję co mogę spod błotnika. Z tyłem to samo. Zjeżdżam lub zsuwam się na zmianę na sam dół. Jestem w niecce której środkiem płynie mały potok. Wydzieram z motocykla ile mogę gliny.



Nie ma odwrotu. Przede mną podjazd. Jest jednak trochę trawy z boku. Może się uda. Walczę z czasem bo oczami wyobraźni widzę jak deszcz lejący w górach powiększa potok do rozmiarów rzeki. Zerwał się silny wiatr. Wszystko wokół wyje i świszczy. Strugi zimnego deszczu okładają mnie po każdej nieosłoniętej części ciała. Tutaj deszczowe chmury wcale nie są czarne. Wszędzie jest sino a świat stracił ostrość. Jakimś sposobem po trawie, między błotem a niezbyt łagodnym spadkiem wjeżdżam na górę.



Moim oczom ukazuje się budka z desek a za nią... następny zjazd. Jednak nie ma tam trawy po której mogę zjechać. Glina.

Już wiem że dziś śpię w górach w budce z ławą w środku.






Wieszam siekierę blisko siebie, zapinam się w śpiworze.
Wsłu****ąc się w wycie wichru, popychany uginającymi się za plecami deskami czekam na sen albo na świt...
Mapa:



Ciąg dalszy po weekendzie.
« Ostatnia zmiana: Sierpień 10, 2016, 08:57:02 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline Łuki Moto PO

  • TDM User
  • Poznań
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 8
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #7 dnia: Sierpień 10, 2016, 10:07:05 »
Czekamy z niecierpliwością  :deadtop4:

Offline Robi

  • TDM User
  • Nowa Sól
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 31
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #8 dnia: Sierpień 10, 2016, 19:27:26 »
Ciekawie sie czyta.Widac,ze na powaznie wzieles do siebie ten wypad.Pozdrawiam

Offline latajacy22

  • TDM User
  • Poznań
  • 180 km/h
  • ****
  • Wiadomości: 331
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #9 dnia: Sierpień 10, 2016, 19:53:35 »
Po weekendzie ciąg dalszy? to jakiś żart? :deadmad: opisuj wyprawę natychmiast,już jestem ciekaw co dalej  :deadtop4: ps.super robota,jak zwykle czytuje Twoje opisy z wielkim zaciekawieniem.

Offline klazoniusz

  • TDM User
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 3
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #10 dnia: Sierpień 14, 2016, 18:40:24 »
CeloFan już jest po weekendzie.  Daj Pan spokój,  od rana siedzę przy kompie i czekam,  razem z żoną czekam.
Pozdrawiamy serdecznie i informujemy, że z wielką niecierpliwością wypatrujemy kolejnego wpisu.

Wysłane z mojego SM-G357FZ przy użyciu Tapatalka


Offline bentley80

  • TDM User
  • Kraków
  • 20 km/h
  • *
  • Wiadomości: 27
  • 4tx '01
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #11 dnia: Sierpień 14, 2016, 21:25:40 »
Nieprzyjemne błoto, przynajmniej nocleg przyzwoity:-]
Imperare Sibi Maximum Est Imperium

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #12 dnia: Sierpień 17, 2016, 13:24:24 »
 :deadtop4:

5-ty dzień

Wczorajszego wieczoru nie położyłem się bez wykorzystania wszystkich środków na jakie miałem siłę. Należy się dopisek.
Zabrałem ze sobą kask, tankbag z ważnymi rzeczami i poszedłem w świat jak ten Koziołek Matołek... W świat to zbyt wiele powiedziane. Po prostu wybrałem najszerszą z trzech ścieżek i zacząłem się zsuwać po glinie w dół. GPS pokazywał wioskę za niespełna kilometr. Tak też było ale wioska okazała się kilkoma drewnianymi chałupami z czego zamieszkana wydawała się być tylko jedna.



Tu właśnie z kurnika a może komórki o niskim wejściu wyłoniła się postać jak z baśni. W akompaniamencie ujadających psów, ostrożnie krocząc, starsza pani zgięta w pół pod ciężarem swojego wieku, szurała do mnie po ubłoconym kawałku chodnika z deski, przytrzymując się ściany. Już miałem wyrzuty sumienia kiedy powolutku zbliżała się do siatki, bo i tak wiedziałem że mi nie może pomóc. Jej buty uszyte z owczej skóry założone wełną na zewnątrz w jakiś magiczny sposób nie pozwalały na utratę przyczepności. Czarna chusta nieszczelnie zasłaniała białe włosy. Spod chusty wpatrywały się we mnie zaciekawione, obrysowane siatką zmarszczek oczy.
Ucieszyłem się na ten widok, bo choć staruszka w niczym nie mgła mi pomóc, zawsze to człowiek.
Nie opiszę tu jak wyglądała nasza konwersacja. Wspomnę jedynie że kiedy ja zarżałem z przekonaniem, starowinka w lot złapała czego mi trzeba. Jednak w odpowiedzi, pomarszczoną wiekiem dłonią pokazała małe stado owiec, gest ten urozmaicając komentarzem w tylko sobie znanym języku.
Po tym spotkaniu wracałem cztery razy dłużej, wyszukując kęp trawy, łapiąc się gałęzi czy płota. Wspinając się tak w górę, zasapany jak lokomotywa, ślizgając się co krok, rozmyślałem o życiu staruszki na tym odludziu i o jej butach.

Rano.

Jest około 7. Rano wszystko wygląda inaczej. Wiatr już nie wyje. Drzewa stoją nieruchomo. Zamiast tego słychać wypełniający okolicę świergot ptaków. Słońce zalewa całą okolicę tak jak wczoraj robiła to nawałnica. Po deszczu została wilgotna świeżość w powietrzu i rozpuszczona jeszcze bardziej glina na ziemi.









Czas coś zrobić. Zbieram znów najważniejsze rzeczy w plecak i tankbag. Kask w rękę i idę. GPS pokazuje następną wioskę za około 5 km. Może tam mi się poszczęści. Przecież Karpaty to kraina koniem stojąca. Jeśli nie, pójdę dalej i dalej.
Już zsuwam się po wczorajszej "ścieżce zdrowia", już kilogramy brei przywierają do butów. Znów rozmyślam o butach starszej pani, gdy szczęście uśmiecha się do mnie od ucha do ucha. Trochę powyżej miejsca do którego zdążyłem już ześlizgnąć się, widzę mężczyznę. Zawracam krzycząc do niego żeby nie odchodził. Łapiąc się trawy i uspokajając rozhuśtany oddech, staję przed człowiekiem oglądając dokładnie czy to nie zjawa. Dysząc, wymuszam na człowieku powitalny uścisk dłoni. Jak umiem, gestami i słowami opowiadam co i jak. Widzę że poczciwiec oczy otwiera ze zdumienia, to znów powstrzymuje się od śmiechu albo drapie się po krótko ostrzyżonej głowie. Jego kalosze przestępują nerwowo z nogi na nogę a glina pod nimi wydaje bulgoczące dźwięki.
W końcu rozumie mnie chyba. Wyjmuje z kieszeni komórkowca i dzwoni. Liczę że po kolegę, nie po pomoc psychiatryczną :)
Po rozmowie przez telefon teraz on tłumaczy w swoim języku co załatwił i kiedy to się stanie. Z potoku niezrozumiałych słów rozumiem tylko jedno powtarzające się: Karuca.
Właśnie nauczyłem się najpiękniejszego słowa w świecie: karuca. Zaraz przyjedzie wóz zaprzęgnięty w dwa silne konie. Załadujemy wpychając po szerokiej desce motocykl na karucę i wygodnie przekiwamy się przez morze błota. Czekam.
Każdy wie że życie nieczęsto dorównuje wyobraźni. Z utęsknieniem wypatruję pomocy. Za niespełna godzinę słyszę chrzęst metalu, rumor obijających się o siebie desek. Słyszę jak jedzie wóz zaprzęgnięty w konie.
Jednak zza góry wjeżdża tylko jedna para końskich chrap, obok kroczy szczupły mężczyzna z batem zakończonym czerwonym frędzlem a za tą parą ciągnie się ledwo widoczny, drewniany wózek na żelaznych kołach. To karuca właśnie.
To nic. Nadzieja umiera ostatnia...



Wiecie co... Udało się. Trochę to trwało ale koniec końców karucę rozebraliśmy w połowie. Bez jednej burty jest nawet ładowna, choć tył motocyklatrzeba było przełożyć przez metalowy wspornik. We trzech ładujemy ponad dwustu kilogramowy kawał żelastwa i wszystkie bagaże.
Nic więcej tam się nie zmieści a koń jest tak niewielkich rozmiarów że podejrzewam jego matkę o niewłaściwe prowadzenie się z osłem. Wieczorem dopiero wyczytam w Necie, że są to bardzo wytrzymałe zwierzęta i genetycznie są wolne od powiązań z oślą nacją. Koń czystej krwi huculskiej. Mam możliwość podziwiania jego wytrzymałości i siły przez następne trzy kilometry. Tyle gliniastej drogi pokonało mnie poprzedniego dnia. Trzy kilometry... Z każdym krokiem, próbując nadążyć za wozem i jego właścicielem, upewniam się że zatrzymanie się na noc tam na górze było i tak dobrą decyzją.








Może w oddzielnym wątku opiszę relację właściciela z jego koniem, bo było to dla mnie coś niecodziennego. Napiszę tylko: Zrozumienie i współpraca.
Człowiek który dzwonił po swojego kolegę z wozem został na górze. Zastanawiam się jak zdejmiemy motocykl sami. Jednak wszystko już załatwione! Po 3 kilometrach tłusta glina kończy się z znienacka, zamieniając się w utwardzoną drogę. Tutaj czeka na nas inny człowiek który przyjechał niewielkim chińskim quadem. We trzech z łatwością zdejmujemy motocykl z karucy. Mocuję bagaż i jestem wolny...



Nie mając nic co było by godne wręczenia moim ratownikom, właścicielowi hucuła i karucy wręczam po prostu pieniądze. Po minie widzę że jest zadowolony w takim samym stopniu jak ja.
Dalszy dzień to jeden wielki głęboki oddech ulgi. Po drodze myję kask z błota. To pozwala mi zamknąć szybę i widzieć dokąd jadę jednocześnie. Z ciuchami powstrzymuję się bo musiał bym cały wskoczyć do potoku.








Dojeżdżam do wulkanów błotnych ale jakoś nie mam ochoty oglądać tego zjawiska z bliska. Mam dość błota. Już chcę odjeżdżać, kiedy nadciąga dwóch Polaków-motocyklistów. Ucinamy sobie miłą pogawędkę o podróżowaniu. Opowiadają o swoich doświadczeniach z Rumunii i Mołdawii. Doceniam teraz, jak przyjemność może sprawić rozmowa bez jąkania się, wyszukiwania słów w obcym języku w głowie i gestów rękoma wykonywanych.
Pozdrawiam stąd kolegów jeśli mnie czytają.
Ten dzień kończę w wynajętym pokoju gdzieś na prowincji, na granicy Karpat i równiny dzielącej te góry od Dunaju i Bułgarii. Z łazienki, za pozwoleniem właścicielki robię miniaturę tego co przeżyłem w górach, myjąc i czyszcząc ciuchy, buty, bagaż, siebie.
Dziś stałem się właścicielem swojej przygody. Tego nie da się odebrać żadną siłą :)

Mapa:

« Ostatnia zmiana: Sierpień 17, 2016, 13:31:59 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #13 dnia: Sierpień 18, 2016, 09:35:48 »
 :deadtop4:

6-ty dzień.

Każdy kto podróżuje motocyklem wie jak bardzo jest to wciągające zajęcie. Co chwila przekracza się nową barierę, opada kurtyna niewiedzy, zabobony odchodzą w niepamięć, strach przed nieznanym maleje a horyzonty poszerzają się z każdym przejechanym kilometrem. Nawet kiedy droga się dłuży.



Wyjeżdżam z Karpat. Zostawiam za sobą to czego ledwo posmakowałem. Myślę żeby obrać już kierunek na Polskę, żeby przejechać te piękne góry jeszcze raz i jeszcze. Znów "zgubić się" wśród mało uczęszczanych szlaków zażywając samotności. Myślę o czekających mnie górach Transfogaraskich, Transalpinie która schowała się za zasłoną chmur i deszczu, kiedy jechałem po niej kilka lat temu.
Z drugiej jednak strony z poprzednich wyjazdów pamiętam kamienny las w Bułgarii. Miejsce przeklęte przez naturę i mimo turystycznego statusu na tyle dziwne, że chcę tam wrócić. Przeszkodą jest tylko nieciekawy i płaski krajobraz tej części Rumunii, ciągnący się od jak nożem uciętych Karpat do Dunaju - naturalnej granicą z Bułgarią.
Stało się już zwyczajem że omijam główne szlaki ale tu nie jest to łatwe. Jadę więc z innymi. Samochody ciągną się sznurem jeden za drugim, leniwie pokonując drogę do sobie tylko znanego celu. Krajobraz bywa monotonny jak droga która przezeń prowadzi. Pola obsadzone rzepakiem wabią owady swoją jaskrawą żółcią. Ludzie wykorzystują to stawiając ciężarówki z załadowanymi rojami pszczół w szczerym polu. Wczuwam się w rytm drogi i bez zbędnego pośpiechu sunę z innymi, niewiele przejmując się czymkolwiek.



To nie może jednak trwać zbyt długo. Aromat z pól miesza się ze spalinami samochodów. Poranny chłód znika razem z upływającym czasem ustępując miejsca upałowi. Temperatura rośnie, zmuszając do podniesienia szyby w kasku. Drobiny piachu i kurzu pryskają spod samochodowych kół, rzucając się w oczy.
To przez to że dziś jeszcze nie padało. A pada codziennie. Nawet jeśli tylko widzę z daleka burzową chmurę, nawet jeśli ominę przypadkiem trzy groźne Cumulonimbusy, wiem że następny mnie dopadnie z całą swoją mocą albo przynajmniej liźnie hektolitrami wypompowywanej z siebie wody.



W GPS znów wyłączam opcję omijania dróg nieutwardzonych. Od razu skręcam w boczną drogę wiodącą w...pola.



Pola jednak pamiętają jeszcze wczorajsze opady, bo droga robi się grząska a motocykl przełamując wierzchnią, przyschniętą warstwę, myszkuje po niej obiecując znaną mi już przygodę. I tak się dzieje. Wiedząc co mnie czeka, wykrzywiam twarz w grymasie na pograniczu śmiechu i krzyku i... tracąc sterowność wytracam też prędkość w gąszczu rzepaku. Cieszę się, bo cały czas trwam w pionie.



Jak można się domyślić, chcąc wyjechać z pola wykładam się jednak, uruchamiając znaną już z gór procedurę: Zdejmuję bagaż, kask, kurtkę. Podnoszę motocykl, szukam czegoś twardszego od błota żeby maszyna choć chwilę ustała w pionie. Zakładam na siebie wszystko co przed chwilą zdjąłem, mocuję bagaż, ruszam. Chcę ruszyć. Jest za ślisko. Koło mieli w miejscu grząską nawierzchnię. Zsiadam i przestawiam tył motocykla tak żeby całość stała przodem w stronę skąd przyjechałem. Nie ma to jak siłowe rozwiązania :)









Ta droga jest bezsensowną próbą cierpliwości. Skruszony wracam na asfalt poganiany przez latające z wściekłości psy :)







Takim to sposobem, nie zadręczając już zawieszenia motocykla moimi pomysłami, dostaję się do przeprawy promowej przez Dunaj. Mam szczęście. Prom właśnie dopłynął wypluwając z siebie jeżdżący ładunek. W murowanej budce, od znużonej pani kupuję bilet i wjeżdżam na platformę. Prom odbija od brzegu. Płynę około 20 minut.







Pod koniec rejsu rozpętuje się spodziewane od dawna piekło. Czarna masa zasłania błękitne do tej pory niebo, zalewając wszystko wodą. Umiem już szybko zakładać na siebie nieprzemakalne ciuchy, ale to za mało. Jestem mokry. Nawet stare już a niegdyś nieprzemakalne buty, przyjmują takie ilości wody że równie dobrze mógłbym jechać boso.
Po pobieżnej kontroli dokumentów na granicy, zatrzymuję się jeszcze przy kantorze żeby zamienić resztki rumuńskiej waluty na bułgarskie Leje.
Jak zwykle, nawałnica kończy swój żywot równie szybko jak go zaczęła, pozostawiając po sobie kałuże wielkości stawu. Motocykl traci dzięki temu na wadze, pozostawiając w wodzie błoto z pola w którym ugrzęzłem tego dnia.
Powietrze ochłodziło się znacznie i w tym chłodzie, prostymi drogami, przed końcem dnia dojeżdżam do Varny. Szybko odnajduję przypadkowy hotel. Po kąpieli, wieczór spędzam na poszukiwaniu bankomatu i jedzenia. Spełniwszy podstawowe te potrzeby podróżnika, idę spać błądząc myślami wokół jutrzejszego dnia.

Mapa:

"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O górach, drodze w chmurach i o kłopocie w błocie.
« Odpowiedź #14 dnia: Sierpień 19, 2016, 10:12:48 »
 :deadtop4:

7-my dzień.

Otwieram oczy.
Wokół panuje półmrok przecięty wąskim snopem światła wdzierającego się zza zasłony.
Ciszę mąci szum klimatyzatora uwieszonego nad telewizorem i odgłosy codziennego życia zza uchylonych drzwi balkonu. Jestem w hotelu. Panoramę z hotelowego okna w całości wypełnia blok mieszkalny. Cieszę się w duchu że to nie ja spieszę się trzaskając drzwiami, że to nie ja zmywam właśnie naczynia, że nie ja za chwilę wyjdę do pracy i że nie muszę patrzeć na zegarek.
Schodzę na śniadanie. Czerwony wystrój strefy karmienia i uwieszone dookoła lustra w niewielkim pomieszczeniu, przytłaczają kiczem ale kawa smakuje tak samo jak wszędzie. Schodzą się ludzie. Zasiadają w miękkich fotelach z brązowego skaju, a te pod ciężarem masy trzeszczą, imitując szlachetność cienko wyprawionej skóry.
Krzątania się nie ma końca. Zarośnięty typ w dżinsowej kamizelce otwiera i zamyka stalowe pojemniki z parówkami i jajecznicą. Ktoś inny przebiera w spodkach, żeby dobrać jakiś do filiżanki. Młody człowiek siedzący tyłem do mnie rozmawia przez telefon, nerwowo stukając pantoflem o wyłożoną panelami podłogę. Starszy pan obok, mówi do swojej słuchaczki mlaszcząc przy tym głośno. Słyszę jak jego sztuczna szczęka nie nadąża za dziąsłami sklejona przeżuwaną masą. Dźwięk ten przypomina ocierające się o siebie w zamkniętej dłoni kości do gry. Do jadalni wchodzą trzy panie, chyba z obsługi hotelu. Przyszły do pracy. Witają się po bułgarsku a pasące się gremium odpowiada chórem swoje "dobro utro". Z wysiłkiem wymuszam na sobie przyjazne kiwnięcie głową. Na to wszystko barman włącza radio i cały harmider tonie w kakofonii rytmicznych dźwięków. Moje śniadanie zaczyna się i kończy na kawie.
Jeszcze wczoraj myślałem żeby zostać tu na jeden dzień. Spełnić patriotyczną potrzebę wyszukania śladów Warneńczyka. Zobaczyć... No po prostu zobaczyć to na co patrzą ludzie przyjeżdżając tu na wczasy.
Nabrawszy jednak optymizmu po wyjeździe z hotelu, przejeżdżam tylko przez w pełni zalane słońcem centrum i czym prędzej wyjeżdżam z tłocznej aglomeracji.

Jadąc do kamiennego lasu nie nadwyrężam się zbytnio. To kilkanaście kilometrów zwykłej jak hotelowe śniadanie drogi.
Jeszcze tylko bilet i wysłuchanie ciekawostek od poligloty sprzedającego ten bilet. Sprzedawca, nie wiedzieć czemu opowiada mi o jednej ze skał w kształcie penisa. Że szczęście przynosi jego dotknięcie, że coś tam, coś tam... Zostawiwszy kurtkę i kask motocyklowy odchodzę czym prędzej na swoją wycieczkę, chcąc zapomnieć co usłyszałem.



Jestem. Będąc już samemu pośród formacji skalnych, trudno jest uwierzyć że to dzieło natury. Fascynujące jest, że w sobie tylko znanym powolnym procesie, stworzyła owa natura skalne kolumny wydrążone w środku.



Geneza powstania tego miejsca nazywanego kamiennym lasem została już przez naukowców objaśniona ale nie będę silił się na przytaczanie tu mądrych teorii.
Miejsce jawi się jak świątynia zaprojektowana dla bóstwa chaosu. Niektóre kolumny porozrzucane bez ładu, sterczą dumnie górując nad tymi przewróconymi ręką człowieka albo zębem czasu. Rzadka trawa plącze swoje korzenie w piachu. Jaszczurki grzeją się w słońcu żeby polować na masę mieszkających tu owadów.



Byliny uczepione pęknięć w skale wegetują czekając na życiodajną wilgoć.
Kolumny z daleka strasząc porowatością pumeksu, w dotyku są zupełnie obłe i pozbawione ostrych krawędzi.
Ich skalisość stępiona tysiącleciami przez wiatry, upały, deszcze, nie rani dłoni. Gładka, choć pofałdowana powierzchnia oddaje zmagazynowany nocą chłód każdemu kto zechce tego chłodu zażyć.
Będąc tu samemu, siedząc na gorącym piachu pośród cylindrycznych form, czuje się że czas nie ma znaczenia. Że to nie czas jest wyznacznikiem istnienia tylko "Zdarzenia" nazywane przez nas "Przypadkiem".
Wszystko wokół w prześmiewczy sposób udowadnia, jak krótko "Jesteśmy" i czym dysponujemy. Jakie to "Być" jest ulotne i jak często marnotrawione.
To miejsce to świadectwo zdarzenia którego początku nie widział żaden człowiek a zakończenie nie będzie znane pokoleniom. Tworzone i rujnowane bez naszej ingerencji.



Z zamyślenia wyrywa mnie piskliwy słowotok młodej dziewczyny obejmującej największy ze słupów. Ten właśnie o kształcie fallicznym.
Rozpromieniona, stojąc na palcach obściskuje kawał bloku skalnego, przywarłszy ciałem do chłodnej powierzchni pokrytej tu i ówdzie mchem. Piskliwym rosyjskim prosi swoją koleżankę o zdjęcie, co ta nie bez satysfakcji czyni.
Oddycham z ulgą, bo okazuje się że sprzedawca biletów uprzejmie opowiada o tym "wyjątkowym" słupie nie tylko mi a po prostu ma tą opowieść w swoim wyuczonym repertuarze.
Właśnie nadchodzi reszta rozgadanej wycieczki. Zostawiam im skamieniałości i jadę przed siebie. Przede mną Rodopy...
Wyszukuję na mapie kręte drogi.
Nie jest to trudne ale zanim wjadę w bułgarskie serpentyny, przede mną zakała i wrzód motocyklowej przygody. Autostrada - dojazdówka do celu. Jak się komuś nie chce jechać to wjeżdża tam i popyla ile fabryka dała dzielnie omijając wszystko co ciekawi i co daje motocyklową radość. Pokłosiem są różne dane. Podniesiona średnia prędkość podróży, spalanie motocykla, rekordy prędkości i czasu dojazdu do celu. Pewnie daje to dużą satysfakcję, oszczędza czas i trochę podnosi poziom adrenaliny ale można to samo robić niedaleko od domu. Śmietnik informacyjny którym można się potem pochwalić komuś kto podobnie spędza swój czas w podróży.
Bywa jednak że w zurbanizowanym świecie, nawet nie chcąc, można popsuć sobie dzień taką drogą. Wprawdzie niemal zawsze jest alternatywa, jakaś stara albo lokalna droga ale można się pomylić.
Jadę rozmyślając o konsekwencjach autostradowania gdy mnie to właśnie dopada. Pomyłka. Ufnie spoglądając na mapę w GPS wjeżdżam na ślimak gdzie już nie ma odwrotu. Przede mną 32 zmarnowane kilometry. Taka odległość dzieli mnie od najbliższego zjazdu.
Jedyną pozytywną konsekwencją jest to że widzę przed sobą monstrualnych rozmiarów kłęby masy zawieszonej w powietrzu. Jej sino-szary ogrom zaburza monotonię błękitnego nieba wystemplowanego małymi cumulusami.



Z jednej idealnie czarna, z drugiej oświetlona słońcem burza, żyje niespokojnym życiem targana od środka spazmami. Groźnie ciska elektrycznością w ziemię, rozświetlając przy tym swoje wnętrze na ułamki sekund. Odrywające się od niskiej podstawy strugi ulewy, wspierają wielotonową masę wody nie pozwalając jej spocząć na ziemi. Niemy ten pokaz siły hipnotyzuje, pozwalając zapomnieć o niefortunnej pomyłce i o autostradzie. To czas deszczu.



Jestem już na ulubionej drodze. Wicher rozciąga i rozrywa chmurę jak wstęgę i teraz jadę pod pióropuszem burzy ale w pewnym oddaleniu od epicentrum. Jedynie na horyzoncie, zza kotary z ulewy, widać czyste niebo.
Spory ruch. Samochodowe reflektory migają co chwila przerywając nienaturalną o tej godzinie ciemność.
Krople wody masowo wędrują w górę po szybie motocykla i rozpędzone wyskakują w powietrze żeby skończyć swój krótki żywot gdzieś w dole. Co chwila wycieram mokrą rękawicą wodę z szyby kasku.
Burza oglądana przez okno domu, zza szyby samochodu, widziana w TV albo słyszana w oddali jest efektowna. Można się jej bać lub nie bać. Podziwiać albo zamknąć oczy. Jadąc motocyklem czuje się wręcz jej elektryczną naturę. Burza ma swój zapach. Wiatr nie jest tylko szumem drzew zza szyby. Fizycznie napiera nie pozwalając utrzymać się w pionie. Motocykl myszkuje po drodze i nieustannie trzeba korygować jego kurs. Na całym ciele czuć uderzenia siekącego deszczu. Buty znów przemakają co do centymetra. Czuję jak woda wdziera się każdym nieosłoniętym zakamarkiem, rozlewając się zimnymi strugami po ciele.
Wszystko jednak ma swój koniec. Widzę jak przez ciężkie chmury przebija się snop światła. Tnie i topi ołowianą powłokę rozwierając ciemność i zalewa blaskiem coraz większą połać ziemi.



W jednej chwili deszcz przestaje padać jak zakręcony kurkiem. Burza umiera. Niby goni mnie jeszcze swoją spłaszczoną i pozbawioną mocy szarością, niby sięga jeszcze swoim podmuchem ale jest coraz słabsza w swojej agonii. Jestem poza zasięgiem. Teraz suszy mnie słońce a po burzy zostaje wspomnienie.




Wjeżdżam w Rodopy. Wybrana droga okazuje się nie mającym końca zbiorem zakrętów. Z rzadka mijane wioski przypominają skansen. Prawie nie ma ruchu na drodze. Naprzemiennie pada słaby deszcz i suszy słońce a ja nieprzerwanie wspinam się to znów zjeżdżam wijącą się serpentyną.

! No longer available

W końcu zatrzymuje mnie ... zakaz wjazdu. Droga zasypana żwirem tak żeby żaden samochód nie mógł przejechać, znak zakazu, wokół pustka. Teraz rozumiem znaczenie znaków które mijałem co jakiś czas. I rozumiem czemu od ostatniego rozjazdu, kilkadziesiąt kilometrów stąd jadę sam. Powinienem skręcić w drogę z objazdem. Nie zrobiłem tego i teraz mam dylemat.
Dylemat trwa dwie sekundy. W jednej myślę o powrocie do objazdu, w drugiej ruszam na przód żeby zaspokoić ciekawość, bo objazd i tak jest za daleko.
Jadę teraz zamkniętą dla ruchu drogą robiąc w głowie zakłady jaka przyczyna kazała postawić ten znak. Stawiam na zwalone ze skarpy kamienie. Niemal na pewno nawiedziła to miejsce nawałnica i naruszyła zwietrzałe głazy strącając je na drogę. Pewnie za kilka dni zostaną uprzątnięte i po znaku nie będzie śladu.
Przynajmniej raz się nie mylę. Kamienie, głazy, kamyki leżące co jakiś czas na drodze, utwierdzają mnie tylko w przekonaniu że wybór nie może zależeć od okoliczności a od pomysłu. Dziwi tylko fakt że kamienie nie są porozrzucane na całej jezdni a tylko na jej jednym pasie, uprzątnięte od strony przepaści. To nic. I tak cała szerokość jest tylko dla mnie.



Jadę tak podziwiając swoją przenikliwość aż na 20-tym kilometrze zatrzymuje mnie następny wał usypany z ziemi. Usypany na całej szerokości szosy, broni dostępu do... zapadliska. W tym miejscu jezdnia podmyta siłami natury zwaliła się w przepaść, pozostawiając po sobie popękany asfalt odlepiający się od pobocza... I to jest właśnie prawdziwa przyczyna postawienia znaku zakazu. Brak drogi.



Zostawiam motocykl i idę na rekonesans. Dzika, nadludzka moc zabrała kilkadziesiąt metrów jezdni. Wygląda to jakby głodne, niewyobrażalnie wielkie monstrum ugryzło górę dla sprawdzenia smaku. Nie jestem tu pierwszy, bo wały usypane z obu stron zapadliska sugerują że od czasu do czasu ktoś jednak z tej drogi korzysta. Czy to pieszo, czy może rowerem. Ale czy da się motocyklem?
Skoro tu jestem, nie zawrócę. Po asfalcie nie przejadę, ale jest jeszcze stabilne pobocze. Wiadomo jak to jest. Jak się jeździ na przykład po placu, z łatwością można jechać po linii nie zjeżdżając z niej na centymetr, chociaż zjechanie z niej nie ma żadnych konsekwencji. Inaczej jest jeśli ma się tylko jedno podejście a skutek może mieć wpływ na losy wszystkiego. Ruszam więc i turlam się po poboczu skamieniały czekając co się stanie. To krótka chwila. Jeszcze tylko przejazd przez wał po drugiej stronie, chybotliwe lądowanie na płaskiej nawierzchni za usypaną blokadą i przede mną następne dni w przyszłości :)



Wiem że to urwisko wygląda jakby można było puścić tamtędy dziecko bez obawy. Że to żadne ekstremum. Że wystarczyło po prostu przejechać. Jednak głusza pośrodku której jestem, wspominki o przygodzie z Karpat, konieczność samoradzenia sobie i świadomość że upadek z motocyklem nie wiadomo ile w dół to nie złapanie gumy i nie zakopanie się w glinie... No zwyczajnie wyobraźnia wyostrza zmysły i koloryzuje efektownie zmyślając najróżniejsze zakończenia przygody :) W związku z tym lekki cykor gdzieś tam z tyłu głowy każe ściskać kierownicę, wpatrywać się w dół, przeżywać dwa razy za mocno rzeczy z natury o wiele mniej dzikie i niebezpieczne.



Reszta dnia to zakręty, góry, tabory Cyganów przemieszczających się w sobie znanym kierunku, znów zakręty, jakieś miasto, deszcz, słońce, zakręty, zakręty, zakręty.






Im gorsza droga tym lepsza. Im wolniej jadę tym więcej widzę. Im szybciej jadę tym więcej błędów robię i zakręty wypluwają mnie a to na drugi pas, to znów na skraj pobocza. To nic. Przecież jestem tu sam na mojej drodze z moją przygodą i nikt oprócz mnie samego nie ma wpływu na to co było, gdzie jestem i co się stanie za chwilę.



Bo bycie w podróży jest proste. Wystarczy zadbać o swój los.
Mapa:

« Ostatnia zmiana: Sierpień 19, 2016, 10:16:30 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/