Autor Wątek: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.  (Przeczytany 44301 razy)

0 użytkowników i 2 Gości przegląda ten wątek.

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
 :deadtop4:

Cześć.
Stara jest to historia, choć niedawno ją zacząłem w słowa ubierać. Przez wielość notatek i zdjęć, długo zbierałem się do opisania przygody z 2017 roku. Nawet jeszcze jej nie skończyłem ale liczę, że to co tu zostawię, zmobilizuje mnie do ukończenia tego, czego jeszcze nie ma.




Prolog

Opowieść ta powinna powstać ćwierć wieku temu. Wtedy byłem młody, silny, nierozważny i brak mi było pewności siebie. To był czas, kiedy mógłbym zobaczyć świat na własne oczy. Poznać ludzi nie znając ich języka, poszerzać horyzonty, zobaczyć góry, ciepłe morza, stepy. Wszystko to, co wbijano mi do głowy w szkole na geografii, a ja lekką ręką wypuszczałem mimo uszu w niepamięć. Młodość jednak ma to do siebie, że szuka wzorców. Czasem znajdują się same, czasem przypadek porazi z zaskoczenia. Ja żadnego wzorca nie miałem. Bywa jednak, że pójdzie się raz w odpowiednie miejsce i już ziarno jest zasiane.
Kiedy chodziłem do podstawówki, trochę z musu a trochę z chęci uniknięcia odrabiania lekcji, poszedłem na pokaz slajdów. To było w klubie „Junona” przy Bazyliańskiej na Bródnie (1).

***

W małej sali w rzędach postawione krzesła. Na tle okien w kącie, biurko nauczycielskie. Przy biurku łysy mężczyzna. W ręku pudełko z kablem ciągnącym się do skraju biurka a tam rzutnik pokazujący slajdy na grubej, białej zasłonie uwieszonej na oknach. Chciałbym wierzyć, że to był Tony Halik, ale to raczej niemożliwe. Gdzie by tam taki światowy człowiek, chciał w zapyziałej sali socjalistycznego budynku, pokazy slajdów robić. Jedno co utkwiło mi w pamięci z tej prelekcji to… slajd z chodzącymi drzewami. Teraz wiem, że to była świątynia Ta Prohm w Kambodży a drzewa nazywają się bayon. Ale wtedy? Nastoletni chłopak z podstawówki słucha o krajach leżących nie wiadomo gdzie i ogląda przyrodę jak z innej planety. Chłopak, który ze swojego blokowiska nigdy nie widział Pałacu Kultury a nauczyciele organizowali tam wycieczki szkolne. Chłopak, któremu świat kończył się na kinie „Świt” na Wysockiego a dalej to wyprawa w nieznane.
Jak widać, pamiętam niewiele. Starszy pan z pilotem nowoczesnego na tamte czasy urządzenia, krzesła, zasłuchani ludzie i slajd z drzewem okalającym stary mur świątyni. Pewnie pomyślisz, że ów slajd trafił na podatny grunt, że zerwałem tarczę szkolną z fartucha i poszedłem w świat. Nic takiego. Na pierwszą wycieczkę zagraniczną pojechałem na kolonie do Zgorzelca a stamtąd na jeden dzień do NRD. Pamiętam tylko, że za kieszonkowe kupiłem małą kolejkę TT i prezent — najtańszą wędkę spinningową, żeby ojciec się nie wściekł za tą kolejkę. Na tyle starczyło pieniędzy. Więcej nie pamiętam. O chodzących drzewach też nie pamiętałem.

***

Pierwszy raz spotkałem go kilkadziesiąt lat temu. Ślepawy, ledwo się ruszając wciąż wył, pluł i wierzgał w przerwach między posiłkami i snem. Rzadkie, jasne włosy w bezładzie porozrzucane na bladoróżowej skórze czaszki, nie dodawały uroku. Otwierając otoczone pomarszczoną skórą oczy, patrzył przez kratę, kiedy byłem w pobliżu. Nic przyjemnego. Wgapiając się w niego, byłem raczej ciekawy niż wystraszony.
Jego postawa zmieniała się wraz z upływającym czasem. Stojąc niepewnie na tłustych nogach, trzymając się asekuracyjnie szczebli odgradzających od świata, wydawał kakofonię dźwięków, niezrozumiałą dla przeciętnego człowieka. W końcu, któregoś dnia przemówił nieskładnie po mojemu. Nasz kontakt wzrokowy urozmaicił się o słowa. Teraz, wypuszczony zza ogrodzenia swojego więzienia, chodził jak cień za mną na kolanach albo na nogach, między którymi szczelnie oplatając biodra, wisiała wielka torba. Bywało, że wydawał z siebie okropny zapach, psując wokół powietrze. Puszczałem wtedy jego pulchną, małą rękę i uciekałem, żeby tylko nie musieć usuwać przyczyny wątpliwego aromatu. Miałem wtedy kilkanaście lat.



Któregoś razu zrozumiał, że można żyć bez sztucznego worka między nogami i zaczął korzystać z toalety. Rósł i rósł, aż stał się moim bratem, którego znam dziś. Wyszczekany, choć sprawia wrażenie słuchającego z uwagą, w ostatecznym rozrachunku robi, co uzna za najlepsze dla siebie. Mimo to kilkakrotnie zmówiliśmy się na wyjazd tu i tam i ostatecznie okazało się, że oprócz więzów krwi to dobry kompan. Pełen zapału, próbował sprawdzić, gdzie jest jego miejsce w życiu. Przykładał się do sportu i innych zainteresowań. Będąc już pełno latkiem, pojechał rowerem na południe Europy. Łowił ryby, fotografował no i w końcu stał się motocyklistą. To znaczy zdobył uprawnienia i kupił motocykl. W tej chwili to pracujący dwudziestokilkulate k bez krzty czasu dla siebie, ale nie zawsze tak było. To właśnie Krzysiek alias Młodszy. Będzie towarzyszył mi w podróży i rozstaniemy się dopiero w Gruzji.

Zdjęcie poglądowe. Nie dotyczy bezpośrednio wyjazdu  :deadbandit:


CF

(1).  Bródno – Osiedle na Pradze Północ w Warszawie.


« Ostatnia zmiana: Luty 08, 2021, 21:30:49 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #1 dnia: Luty 08, 2021, 21:58:59 »
:deadtop4:

1. dzień.

20 kwietnia – Warszawa

Idea

Nie mam bladego pojęcia, jak ludzie radzą sobie ze swoimi słabościami. Jak powstrzymać coś, co wlewa się do środka, zatruwa myśli i każe robić rzeczy, których robić się teraz właśnie nie powinno. Jakimś sposobem wdziera się TO w człowieka i jak stara znienawidzona piosenka disco polo z radia, nie przestaje rytmicznie walić w głowie do znudzenia.
Niewinna myśl podstępem drąży i panoszy się, rozlewając dziwaczny stan niepokoju. Można próbować to zwalczyć. Można zapomnieć i odganiać od siebie jak natrętną muchę. Chwilowa ulga tylko potęguje następny, nieunikniony wstrząs. Jakiś nieznanego pochodzenia żal sumuje się z niepokojem, aż przychodzi ta chwila, kiedy słaba już obrona przekształca się w bezradność.
Apatia ogarnia ciało. Pozornie niczego się nie chce i oddech wtłacza coraz mniej powietrza w płuca. Tylko tyle, żeby tkwić w odrętwieniu. Nie ma głodu, pragnienia, innych potrzeb. Fotel przejmuje ciężar ciała, posłusznie układając swoje gąbki. Robi dokładnie to, do czego został stworzony. Lewitacja.
Ostatkiem sił, leniwie przenoszę wzrok na boki, ale tylko tyle, na ile pozwala znieruchomiała głowa. Nieumyty talerz po kolacji czeka, aż reszta sadzonych wyschnie na nim, deformując sobą gładką powierzchnię. Obok nieodstawiona solniczka zasłania bezładnie porzuconą ścierkę do wycierania naczyń. Nie wiem czemu tam jest. Przecież nigdy ich nie wycieram. Nieco od solniczki, równo w rzędzie poustawiane kurki kuchni elektrycznej. Niczym wartownicy, każdy ze znacznikiem w górę. Tylko jeden ostatni, ten od piekarnika, wykrzywiony starością, tkwi na przekór pozostałym, psując symetrię. Śmieje się ze mnie dziwak. Używam go najrzadziej ze wszystkich, a mimo to miał czelność wydostać się z systemu idealnego.
Odwracam wzrok z dezaprobatą. Po drugiej stronie mojego świata okno. Uchylone do połowy wpuszcza przypadkowe powiewy wiatru, poruszając białą zasłoną. Jak jakiś cholerny odźwierny z natręctwami. Nie można wykryć systematyki tego ruchu. Parszywe okno rozsądza nawet o tym, czy wpuszczać światło zachodzącego słońca, czy zostawić podłogę zacienioną.
Na podłodze stara piłka tenisowa. Jej brudna zieleń rozjaśnia się, odkrywając plamy brudu, to znów skrywa się w cieniu. Więcej cienia jest, bo wiatr słaby. Kiedyś bawił się nią mój pies.
Nie chcę już myśleć nawet. Tylko ta upierdliwa nuta disco polo nie daje spokoju.
Chciałbym wzrokiem wrócić na miejsce, ale coś jeszcze przykuwa moją uwagę. Z łóżka zwisa kawałek brązowej szmaty. Prowadzę wzrok po smętnie zwieszonym materiale. Zmuszam się, żeby ruszyć głową. Nogawka spodni motocyklowych, porzuconych bezładnie i w pośpiechu. Gdzie mi się tak spieszyło? Reszta leży jak sterta kamieni na równo wygładzonej narzucie. Spodnie wyglądają jak rzecz do wyrzucenia.
Czy to mój świat? Czy tak ma wyglądać… bo odległe plany? Bo ciułam? Mam się pozbawić wszystkiego na rzecz niewiadomej przyszłości? A do kiedy ta przyszłość będzie? Zdążę?
Nieoczekiwanie widok ciuchów na łóżku przynosi ulgę. Dudnienie cichnie, ustępując miejsca nadchodzącej zmianie.
Wiem co to jest. Teraz już wiem. To znów wygrało, ale nie bronię się. Przed nałogiem nie ma ucieczki. Siły witalne wracają, niepokój wstydliwie czmycha razem z apatią. Głęboki oddech zakłóca ciszę. Oddaję fotelowi jego usłużną pozę gotowości.
Siłą wyrywam motocyklowe spodnie z łóżka. Automatycznie, wyuczonymi ruchami zapinam metalowe klamry butów. Jak zwykle chwilę zmagam się z ochraniaczami łokci, wsuwając ręce w rękawy ciężkiej kurtki. I jak zwykle próbuję zamknąć stary, niedziałający rzep, żeby nie wiało w szyję. Zepsuty suwak tylko ja potrafię zapiąć. Jak zwykle też, odruchowo wymacuję w kieszeni dokumenty. Porywam z komody pokancerowany kask, w którym zawsze trzymam rękawice. Kluczyków tez nie muszę szukać. Jeszcze raz zerkam na zmiętoszoną ścierkę w kuchni. Już mi nie przeszkadza.

Buty skrzypią na kamiennych schodach. Zabawne, że kiedyś to skrzypienie uznałem za niedoskonałość.
TEN świat jest przewidywalny i pewny. Wiem gdzie co jest, jak działa i co przyniesie. Wyrobione odruchy, powtarzane setki razy nie wymagają refleksji. Wszystko jest łatwe. Z radością zamykam drzwi za sobą, znów niechcący uderzając kaskiem o klamkę. To nic. Zawsze mnie to spotyka. Taki już jest i nie należy się dziwić.

W garażu uporządkowany mechanizm, złożony precyzyjnie z metalowych części. Stworzony z jednego powodu i dla jednej Idei. Syk pompy zapowiada kakofonię hałasu potęgowanego murami garażu. Głęboko wciągam wilgotnawe powietrze zmieszane ze spalinami. Brama, podnosząc się, wpuszcza światło dnia i zapach miasta, oświetlając pyłki kurzu. To moja słabość, radość i ratunek. Czuję pod sobą wibracje precyzyjnie współpracujących, metalowych części. Trzymam w rękach niezaprzeczalnie największe dzieło ludzkości i ukoronowanie czasów, w których przyszło mi żyć. MECHANIZM. Zespół elementów z pogranicza magii i inżynierii. Związek twórczy zbudowany na kanwie rozumu, myśli twórczej i chęci poznania. Przymierze ciała stałego, płynów, ognia i tworzyw sztucznych. Okiełznany prąd elektryczny, wybuchy i tarcie. Związek, który dał początek Idei. Idei uporządkowania, bez którego całość byłaby tylko bezużyteczną materią. Jedna niedopasowana część i wszystko na nic. Brak jednego elementu i cisza. To jest PRECYZJA.
Gdzieś głęboko w podświadomości wiedziałem, że to się tak skończy. Że z chaosem powszedniej, niezrozumiałej rutyny wygra słabość do IDEI.
Potrzebuję tego na równi ze wszystkimi podstawowymi potrzebami. Szum opon na asfalcie, dźwięk silnika, wiatr miotający kaskiem, zimno wdzierające się pod kurtkę, przemoczone ciuchy, upał i wrażenie panowania nad taką wielością części jednego mechanizmu… Mechanizmu… Ha! A może to organizm?
W sumie jakby się tak zastanowić, chaos to też porządek tylko niezorganizowany. I w tym chaosie będę ja, choćby tylko przez kilkadziesiąt dni.



CF

P.s Jutro przejdę do konkretów.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #2 dnia: Luty 09, 2021, 12:12:24 »
 :deadtop4:

Z góry przepraszam Was, za dość nieskładne pisanie. Notatek mam dużo ale wiadomo, że z czasem wszystko robi się większe, bardziej kolorowe i mniej realne a chciałbym tego uniknąć. Większość tej opowieści jest już na eFBe, więc jak dojdę do miejsca z eFBe, będzie bardziej przejrzyście :)

Licznik: 92656 – 93091

435 km


Za oknem jasno, wiosennie ciepło, ale bezsenność poprzedniego wieczora nie pozwoliła mi zasnąć o ludzkiej godzinie. Kolekcjonowanie rzeczy z całego mieszkania w ostatni możliwy dzień, też nie przyniosło relaksującej ulgi. Świadomość wróciła do mnie wraz z natarczywym dzwonkiem budzika z telefonu. Chwilę potem uprzytomniłem sobie, że to Ten dzień. Zwlokłem się z łóżka. Mała kawa przed wyjściem przegoniła senność całkowicie.

Po co mi tyle wszystkich tych klamotów? Mam niebieską torbę – rollbag, w którą schowałem namiot, zimowy śpiwór, ubranie na zmianę, buty, klapki, apteczkę z lekami, kartusze z gazem, kuchenkę, sztućce, przybory toaletowe, maszynkę elektryczną do golenia głowy, część gadżetów fotograficznych, podpinki do motociuchów, maskę z rurką do nurkowania. W drugiej, mniejszej niebieskiej torbie – rollbagu mam rzeczy do motocykla: Trzy dętki i elektryczna pompka, zapasowa chińska pompa paliwa, wyłącznik podpórki bocznej, trytytki, srebrna taśma, kleje, narzędzia, trzy litry oleju do silnika na dolewki, kamizelka odblaskowa, worki na buty do jazdy w deszczu, apteczka z opatrunkami, żarówki, bezpieczniki. Trzeci worek, zielonkawy i z niegumowanego materiału jest najmniejszy. Włożyłem tam statyw i filtr powietrza do motocykla.

Przy kierownicy zamocowałem tankbag i schowałem tam aparat, dwa obiektywy, baterie do aparatu, kamerkę, karty pamięci, rejestrator dźwięku, mały pojemnik z gazem pieprzowym, multitol, nóż, okulary przeciwsłoneczne i inne drobiazgi. Wczoraj wieczorem z lewej strony, do stelaża kufrów przytwierdziłem zbiornik na zapasową benzynę a z prawej zapasową oponę tylną i siekierę. Na dodatek na plecach mam na razie pusty, chiński plecak wodoszczelny. W razie tęgiej ulewy będę tam trzymał elektronikę.
Znosząc ten majdan do garażu, już się zgrzałem w ciężkich motocyklowych szmatach. Nieważne. Skrzypienie butów, znaną nutą dźwięczy w uszach jak najmilsza melodia. Melodia o tym, że to pierwszy dzień przygody, na którą zapracowałem sobie przez trzy lata.

***

Stał się nieporadnie ciężki i zupełnie niesterowny. Ciężar balastu przygniótł zawieszenie do ziemi. Nowe opony będą miały dużo pracy. Mały włos i wywróciłbym się, cofając motocykl z miejsca parkingowego.

Zgrzyt odsuwanej w górę zdezelowanej bramy, nie wiedzieć czemu wywołał na plecach ciarki.
Jednak wiem czemu. To ostatni jej zgrzyt, jaki usłyszę przez następne dwa miesiące. Otwór wyjazdu wpuścił światło zaczynającego się dnia, przytępiając słaby blask świetlówek. Świeże tchnienie z ulicy zdominowało zakurzone i zastane przez noc powietrze. Ruszyłem manetką i nierozgrzany jeszcze silnik wywlókł mnie na ulicę. Nawet nie obejrzałem się za siebie jak zwykle, żeby sprawdzić, czy automat zamknie garaż.

***


Jeszcze na kilka godzin do pracy.
W pracy przykuty do obowiązków próbowałem jednocześnie wpisać do GPS spisane na kartce koordynaty różnych ciekawych miejsc znalezionych w sieci. Niewiele z tego wyszło. Zrobię to później.
O 10 umówiłem się z Młodszym na stacji benzynowej niedaleko pracy.
Spędzimy razem kilka tysięcy kilometrów. Jest bystry, młody, tak jak ja lubi improwizować. Nie jest wymagający, ma ambicje podróżnicze. Jak na swoje początki dobrze radzi sobie z motocyklem, choć jak ja, jest techniczną nogą. Tak jak ja, poświęcił sporo pracy i dużo wyrzeczeń, żeby wybrać się na eskapadę. Ma 24 lata i studiuje więc myśli, że wszystko jest możliwe. Optymista.


O Warszawie zapomniałem szybko. Jesteśmy na drodze wylotowej, a o tej porze nie ma korków. Kluczymy, żeby nie jechać główną drogą, ale w końcu daruję sobie.






Lublin.

Wiosenna pogoda nie rozpieszcza. Chociaż nie pada, temperatura zmusza nas do postojów i założenia na siebie czegoś cieplejszego.

Rzeszów.

W sklepie sportowym Krzysiek kupuje sobie coś jak kalesony. Ja w kompleksie supermarketów szukam kantoru. Muszę kupić trochę dolarów. Będą potrzebne do opłacenia wjazdu na jednej z granic i na przeżycie tam, gdzie nie da się wybrać gotówki z bankomatu ani płacić kartą. Trochę, bo chcę zmniejszyć prawdopodobieństwo utraty tej forsy. Przez zwykłe zapominalstwo też. Nie kupiłem całości w Warszawie, kiedy był na to czas. Może dobrze a może nie. Nie wiem. Kantor jest. Dolary mogę kupić tylko za gotówkę. Dziwne, bo moja karta po wybraniu pewnej sumy przestała współpracować. Może przekroczyłem limit dzienny? Nieważne. Spróbuję jutro.
Dalej zatrzymujemy się po drodze już tylko w sklepie spożywczym po coś do picia i batony. Stąd już prosta droga do Bieszczad.


Nie ma śniegu w Bieszczadach. Nie ma śniegu w Bieszczadach. Nie ma...



Czrerysetny kilometr od Warszawy, około 4 do 6 stopni ciepła. Śnieg w Bieszczadach jest. Chłód i oprószone bielą pola na łagodnych wzniesieniach przypominają, że wiosna dopiero od niedawna budzi w przyrodzie zielone życie.
Im wyżej, tym więcej zimy niż wiosny. Jest popołudnie. Temperatura obniżyła się i zaczyna zmierzchać.
Za każdym razem, kiedy tu jestem, coś mnie zaskakuje. Ten zakątek jest pełen wszystkiego, co mieszczuch może podziwiać. W zimnym powietrzu czuć wilgoć. Obok mostu, przez bród klępa łosia dostojnie brodzi przez płytką, rwącą rzekę. Zaraz za zakrętem film przyrodniczy. Na wzgórzu jeleń z ciekawością odwraca łeb i widząc motocykle, zrywa się do ucieczki w pola. Tylko przez chwilę mogłem podziwiać jak szybko i z jaką gracją może biec to zwierzę. Muszę skupić się na drodze. Jest ślisko, zimno a wszędzie zakręty.
Do Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej przyjeżdżamy, kiedy zaczyna się ściemniać. Stan wita nas serdecznie sarkastycznym żartem. Proponuje spanie w wiacie, ale nie poto wieziemy namioty. Stan mówi, że w Rumunii regularna zima. To dopiero pojutrze. Jutro jedziemy na Ukrainę, przybić piątkę Ferencowi
To dobry moment, żeby sprawdzić, czy niczego z biwakowych spraw nie zapomniałem.



Mapy:






2 dzień. 21 kwietnia – Bieszczadzka Przystań Motocyklowa - Welyka Dobron UA


Licznik: 93091–93345

254 km


7 rano. Podobno jest -1 ale czuję się jak zapewne czuje się zahibernowana w lodzie żaba. Tylko siłą woli wygrzebałem się z ciepłego śpiwora. Spodnie, które wypełniły miejsce w śpiworze, są ciepłe. Reszta ubrania już nie. Walcząc z roztrzęsionymi członkami, zakładam wszystko co mam. Powoli składam namiot. Krzysiek też już nie śpi. Mycie w zimnej wodzie poprawia krążenie. W tym czasie Stan robi kawę. Tylko tutaj kawa tak pachnie, a jej temperatura całkiem przegania dreszcze. Odżywam.





W garażu Przystani.
Jak zwykle, tematy schodzą na podróże, plany biznesowe dotyczące tego miejsca i na szkolenia surwiwalowe. Całe garaż jest esencją tej rozmowy. Śpiwory, raki, czekany porozwieszane na ścianie. Na drugiej opony motocyklowe w różnych rozmiarach. Uszczelki, dętki, drobne części, narzędzia, smary i oleje. Wszystko to w razie potrzeby. Znów kawa i znów kawa.
Przy którejś z kolei przypomniałem sobie o nieszczelnym bagnecie do sprawdzania poziomu oleju w motocyklu. Wycięte na poczekaniu ze starej dętki krążki, nie zdały egzaminu. Stan wyszukuje dwie uszczelki. Pasują idealnie. Tak mi się zdaje przynajmniej. Jedną zakładam a druga na zapas do kieszeni. Na nas pora. Stan nie chce pieniędzy za nocleg, kawę i wszystko inne…

***

Do granicy kilkadziesiąt kilometrów. Droga mija szybko i tylko mała kolejka samochodów dzieli nas od Ukrainy.



 Celnik ukraiński próbuje od Krzyśka wydusić trochę forsy. Brat nie rozumie, ale ja doskonale. Słyszę o co chodzi, mimo zniżonego głosu celnika.
- Co tam Młodszy?! - Głośno, tak żeby wszyscy słyszeli, zwracam się do brata. Zbity z tropu celnik, wiedząc że już nie zarobi, w odwecie każe nam pokazać... apteczki. No to Krzysiek pokazuje swoją. Ja już nie musiałem, chociaż też rozbroiłem połowę bagażu, żeby się do niej dostać. To taka mała zemsta małego człowieka za nie danie w łapę.

Jeszcze dwie chwile i jesteśmy po stronie ukraińskiej. Skręcamy na pierwszy most wprawo i jedziemy trochę szutrami, trochę popsutym asfaltem, trochę nie wiadomo czym. Przez wioski z drewnianymi chałupami, wśród łąk i pasących się tam koni. Mijamy ludzi, stare samochody z epoki komunizmu. Biednie tu, ale pięknie. Słońce odbija się w strumieniu, kałużach, rzece. Przy jednej zatrzymujemy się, żeby złapać oddech. Drzewa szumią razem z rzeką, śpiewają ptaki, a lekki wiatr niesie aromat zieleniejącej na wiosnę łąki. Sielsko jak to w Karpatach…






















Ta droga to taki skrót. Po tym skrócie wjeżdżamy na główną trasę i już nieco szybciej, bez oglądania się, jedziemy do Velyka Dobroń.

Co za przypadek. Wjeżdżamy do wioski, a Ferenc właśnie obgaduje coś z podwykonawcą drogi. Powitań nie ma końca. Jest popołudnie. Meldujemy się w znanym już nam hotelu „Sting". Za godzinę, po prysznicach, schodzimy do restauracji hotelowej. Jest Barna, Josef, Ferenc i jeszcze kilku kolegów. Przy pełnych talerzach, a potem brzuchach, obgadujemy co u kogo słychać, jak się żyje, dokąd jedziemy i jaką drogą. Ferenc nie pozwolił zapłacić. Po obiedzie idziemy całą ferajną do sklepu na małe zakupy. Chałwa obowiązkowo. I coś do picia. Rozstajemy się o 19, czyli 20 czasu tutejszego. Jutro zostajemy w Welyka Dobron. Nie ma mowy, żebyśmy odjechali.

Mapy:




CF
« Ostatnia zmiana: Luty 10, 2021, 07:07:38 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline Medyk

  • TDM User
  • krak-kat-so
  • 60 km/h
  • **
  • Wiadomości: 87
  • TDM 900 `11 10kkm, czarny typ..
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #3 dnia: Luty 09, 2021, 17:45:17 »
właśnie tego nie lubię. Zwłaszcza u Ciebie.. Robisz wstęp, tworzysz klimat.. ja to łapie.. jestem z Wami w drodze i pause.... Zostajemy na noc.. bez możliwości zaglądnięcia co będzie jutro.. No nie da rady.
Więc umówmy sie tak: Ja sobie grzecznie dopiję pivko z Browaru Amber i poczekam tydzień aż przybędzie na tyle tekstu żeby wystarczyło mi klimatu z butelki na klimat z tekstu.. Bo teraz mam niedosyt...
Ale spoko looz - pośpiechu nie ma... Wszak zima za oknami więc pooglądam swoje fotki, powspominam to co mi googl przypomina żeby przeżyć raz jeszcze i sprawdzę za kilka dni gdzie dojechałeś żeby sprawdzić czy ja tez tam dojadę.. Jak cov19 da..
Zdrowia i odporności

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #4 dnia: Luty 09, 2021, 20:24:47 »
 :deadtop4:

3 dzień. 22 kwietnia


Licznik: 93345
0 km.


Dzień pierwszych razów

Obudziłem się jak do pracy, o 4:20. Według miejscowego czasu jest o godzinę później.
Po kawie Ferenc zabrał nas na budowę drogi asfaltowej, której budowę nadzoruje. Nie jest to zwykła budowa. Trudno uwierzyć w ten socjologiczny fenomen. Asfalt kładziony jest w całym Welyka Dobron. Pieniądze pochodzą, zdaje się z węgierskiego rządu albo węgierskiej fundacji. Robotnikami są ludzie z wioski. Mieszkańcy ulicy, na której kładziony jest akurat asfalt. Młodzi i starzy bez wyjątku. Każdy coś robi. Wszyscy mają jakieś zadania i narzędzia.
Przyjeżdża ciężarówka z grysem. Cofa do początku drogi, a potem zrzuca co kilkanaście metrów pryzmę kamieni. Potem druga ciężarówka to samo.
Stoję obok człowieka z łopatą. Odpoczywa. Ma już swoje lata. Jego twarz pokrywają zmarszczki życiowego przepracowania. Pali papierosa bez filtra. Nasze spojrzenia spotkały się i zaczyna mówić. Kiedy robi to po ukraińsku, trochę rozumiem. Kiedy podekscytowany przechodzi na węgierski, mogę tylko domyślać się, co ma na myśli. Zreflektowawszy się, wraca do ukraińskiego. Spytał znienacka, skąd jestem i co tu robię. Kiedy dowiedział się że turysta, zszedł z politycznych tematów i zaczął opisywać okoliczne miejsca jego zdaniem warte zobaczenia. Zamek w Mukaczewo, tam gdzie jakiś czas temu podpalono policyjne samochody. Budowle fortyfikacyjne z ostatniej wojny i granicę, którą przesunięto, kiedy Węgry zostały podzielone między różne kraje. Skończył mówić dopiero po trzecim papierosie. Jego spracowane dłonie przestały gestykulować i odszedł do swojej roboty, uścisnąwszy mi na koniec silnie dłoń.
Odszedł, bo kiedy wywrotki odjechały, zawrzało. Wszyscy wzięli się do pracy, rozgarniając nawiezione pryzmy po całej powierzchni przyszłej drogi. Są tu nawet dzieciaki po około 15 lat i powyginany chorobą stawów starzec. Pracuje jak inni.











Ferenc zabiera nas swoim autem do domu na śniadanie. Ale jakie! Kawałki ośmiomiesięcznej mangalicy(1) na tłuszczu, podane na patelni. Wszystko gorące, pachnące i smaczne. Potem herbata i kawa. Nasyciwszy brzuchy, idziemy do niewielkiego ogrodu otoczonego siatką. Rosną tu drzewa owocowe, a obok jest warzywniak. Pod drzewem stoi kilka drewnianych uli. W środku oczywiście pszczoły. Za chwilę mamy dowiedzieć się czemu zabraliśmy z domu po wielkiej pajdzie chleba własnej roboty.
Z komórki Ferenc wyjął ramkę z pszczelim plastrem. Wyciąga nóż i wycina po wielkim kawałku. Złoty miód spływa z noża i z plastra. Każdy z nas kładzie na chleb swój kawałek. To jest niewiarygodnie słodkie!





Wracamy do hotelu na… śniadanie. Zjeść trzeba, bo przecież właściciel się obrazi  :deadbandit:
Jest omlet, kawa, świeże pieczywo.
Pełni po brzegi znów idziemy na budowę. Tym razem pieszo. Wszyscy się tu znają. Niemal każdy, kto nas mija, pozdrawia Ferenca.
Wracając z budowy, przeszliśmy przez bazar. Bazar to plac ze skwerem. Wokół skweru handlują ludzie, czym się da. Przeważnie to ciuchy i produkty rolne. Miód, warzywa, pasza, kurczaki. Jest też zadaszone miejsce ze straganami. Tam handluje się częściami rowerowymi, klejami, artykułami wędkarskimi. Wszystko sprawia przygnębiające wrażenie, ale i w Polsce takie bazary cały czas funkcjonują gdzieniegdzie. Za to mogę zaręczyć, że wszystko smakuje lepiej od biedronkowych i lidlowych, zafoliowanych sterylności.



Ferenc odbiera z butiku odzieżowego, zamówioną marynarkę. Marynarkę potrzebuje, bo dziś w kościele będzie koncert chóru Kodály Zoltán Daloskör. Ten kilkudziesięcioosob owy chór jest właśnie w trasie koncertowej. W związku z tym wydarzeniem my też jesteśmy zaproszeni. To dlatego nie pozwolił nam jechać wczoraj.

Jest wczesne popołudnie. Lenimy się w hotelu, rozważając dalszą trasę. Niektórzy trenują przejście z wazy do czajnika  :deadbandit:



Przed 18-tą przychodzi po nas odstawiony Ferenc. Za chwilę w kościele po drugiej stronie drogi rozpocznie się wspomniany koncert.



Schodzą się ludzie. Autokar przywiózł już muzyków. Miejsca znaleźliśmy w górnej części kościoła. Krzysiek przeziębił się, ale może tu mniej będzie przeszkadzał nagłymi atakami kichania.
Chór śpiewający patriotyczne pieśni, nawet po węgiersku, potrafi podnieść włosy na plecach. Śpiew niesie się po całej budowli, wypełniając każdą szczelinę kościoła i ludzi swym przejmującym pięknem.
To dzień pierwszych razów. Pierwszy raz poczułem muzykę tylu głosów.
Hymn węgierski zakończył koncert. Wszyscy wstali do tej pieśni. Wzruszenie rozprzestrzeniło się falą i zawładnęło nawet kilkoma głosami chóru. Większość ludzi z Welyka Dobron to rdzenni Węgrzy lub ich potomkowie, pozostawieni na nowych ziemiach ukraińskich po politycznym podziale kraju. Jak tęskno musi być tym ludziom. Jak trudno być tutaj innostrańcem, jednocześnie na Węgrzech nie do końca być Węgrem. Jak ważny jest w tej chwili ten kościół, ten chór i te głosy, wyśpiewujące szlachetne wersy patriotycznych pieśni. Wielu uroniło łzę. Nikt nie krył uczuć, a oklaskom nie było końca. W tych oklaskach słychać było wdzięczność, natchnienie i nostalgię. Tęsknotę do minionych lepszych dni... Będę wspominał ten koncert bez końca.



CF

(1). Mangalica – rasa węgierskiej świni domowej.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #5 dnia: Luty 11, 2021, 10:12:12 »
:deadtop4:

Z góry przepraszam za jakość zdjęć. Miałem zajęte ręce, więc teraz korzystałem z tego co w telefonie i z klatek video. Na dodatek post nie zmieścił się w jednym, dlatego jest podzielony.

4 dzień. 23 kwietnia.

Licznik: 93345–93709
364 km.


Za każdym razem trudno mi wyjechać z Welyka Dobron. Tak samo jest tym razem. Ferenc przyniósł laptop. W czasie śniadania mogłem zgrać materiał z kart pamięci na dysk. Kawa. Potem po pieniądze do bankomatu. Bankomat, jedyny tutaj, nie chce zrobić wypłaty tak jak te w Polsce. Znowu kawa. Robię co się da, żeby opóźnić wyjazd, ale wszystko ma swój koniec.





Przy akompaniamencie dzwonów kościelnych, odjeżdżamy na wschód. Te dzwony to przypadek :) Akurat wybiła dziesiąta.
Droga M26 prowadzi nas prosto do Rumunii. Granicę przekraczamy w Halneu.





Trzeba wyminąć kilkukilometrowy sznur TIR-ów, żeby dostać się pod sam szlaban. Każą mi wyłączyć kamerę, choć widok tu ciekawy. Błoto, stare, postkomunistyczne budynki straszą obdrapanym tynkiem. Wszystko wygląda jak zakurzone. Szaro-bura okolica, kałuże w dziurawym, pofałdowanym asfalcie, torowisko na nasypie a na nim wagony towarowe.
Dziwne to ale kiedy minęliśmy znak informujący, że jesteśmy w Rumunii, to jakby przenieść się do innej rzeczywistości. Droga w lepszym stanie, soczysta zieleń, wzgórza porośnięte krzewami. Nawet przestało siąpić i nieśmiało słońce wychyliło się zza chmur. Niby typowo wiosenna to pogoda, ale jakoś inaczej wygląda za tabliczką z napisem Rumunia.
Nie byłem jeszcze nigdy nad toksycznym jeziorem. Czytałem, widziałem zdjęcia, ale aż wierzyć się nie chce, że mieszkają tam ludzie. Jeszcze będąc w Warszawie, wpisałem namiary GPS do urządzenia. Wystarczy kliknąć i trasa sama rysuje się na wyświetlaczu. Łatwizna. Gdybym wtedy wiedział, jak bardzo się myliłem…
W Rumunii żaden motocyklista nie może być zawiedziony. To jest niemożliwe.



Na rogatkach Satu Mare, zatrzymaliśmy się, żeby coś przekąsić. Do jedzenia tylko batony albo chałwa z zapasów. Nie pamiętam. Głód jest takim spryciarzem, że wszystko smakuje jednakowo dobrze. Na betonowej konstrukcji niewiadomego przeznaczenia, przy ruchliwej drodze jest wygodnie. Chyba obaj wczuliśmy się w klimat beztroskiej podróży, bo nie czuć atmosfery pośpiechu, napięcia czy innych banalnych przeszkód. Z wielkiego banera spogląda na nas reklamowa twarz a my i beton tkwimy zawieszeni w czasoprzestrzeni gdzieś na obrzeżach miasta. Tylko odległa burzowa chmura, niepokojąco szybko zbliża się, jakby ścigała nas jeszcze z Ukrainy.







Chyba jednak czas jechać. Jej podstawa swoim szarym lejem sięga ziemi.



W mieście zalanym słońcem zrobiliśmy jeszcze jeden postój, na bułkę z przydrożnego fastfudu.



A za Satu Mare, w górach… Zakręty. Droga jakby sama krzyczała: Jedź! Jedź szybciej! Nie bój się! Pokaż bratu, na co cię stać! Musisz jechać szybciej! Szybciej! Nie używaj hamulców! Dodaj gazu!



I tak, drwiąc z własnych ograniczeń, niewiedzy i trochę praw fizyki, wspierając się odrobiną szczęścia, jak to się mówi: Pozamykaliśmy opony. To niezbyt rozsądne współzawodnictwo jak się zaczęło tak i skończyło, ale adrenalina nie opuściła nas, póki nie przejechaliśmy do następnego miasta.

W Kluz Napoka parking Lidlowy. Bagietka i słodkie bułki przepijane kefirem. Tyle wystarczyło, żeby się nasycić.





Od razu za rogatkami kręta droga w górach. Razem z nią wznosimy się i zakręcamy, aż do miejsca, w którym trzeba się zatrzymać, choćby dla widoku. Maszyny stop.
To jest ten moment, kiedy człowiek zastanawia się, czy chmury mają oczy. Przed nami słońce i kilka obłoków. Za nami czarna zawiesina z tonami wody, czyhająca na dobry moment, żeby zrzucić swój ciężar na nas. Komórka burzowa znad Ukrainy, znad Satu Mare, znad Kluz Napoka jest coraz bliżej. Zmierza dokładnie na nas. Dlaczego nie widziałem jej w lusterkach? A, wiem. Jechaliśmy lasem.
Napotkawszy na swojej drodze góry, nieco wytraciła swój impet. Jej gniew jednak nie osłabł. Od teraz ciska w nas porywistym wiatrem.













Sztuka szukania skrótów

GPS pokazuje, żeby jechać prosto. Kto słucha GPS, skoro wyraźnie widać na mapie, że można drogę skrócić? Skręcamy w szeroki, równy szuter. Po kilku kilometrach i wystraszeniu jednego dzieciaka z rowerem wędrującego po pustej zupełnie wsi, kończymy na szlaku błota ciągnącego się za horyzont. Błota i kolein z wodą.





Wracamy na asfalt. Następna boczna droga, która ma skrócić nam przejazd do zatrutego jeziora też jest szutrowa. Może nie tak równa, może nie tak szeroka, ale da się całkiem wygodnie jechać. Jest i rozdroże. W lewo do monastyru stojącego na wzgórzu pośród pól. My jednak zmierzamy do świadectwa ekologicznej śmierci, nie duchowego zbawienia. Zdaje się, że do takich samych wniosków doszedł wielki pasterski owczarek. Już z daleka widziałem, jak na nasz widok podniósł się leniwie z pola i stanął na środku drogi. Znam się na psach. Ten nie jest zaciekawiony. On czegoś pilnuje. Monastyr mówi NIE. Cofamy się do rozstaju i dalej na południe.









Mój GPS, gdyby nie był niemy, na pewno mówiłby teraz głosem Hołowczyca – Zawróć, jeśli to możliwe. Zawróć, jeśli to możliwe. To jednak niemożliwe. To znaczy, będąc samemu zawróciłbym już dawno. Ciężki przeładowany motocykl i coraz węższy szlak to niedobry pomysł. Jestem tu jednak z bratem, a jak jesteśmy razem, to…

Któregoś razu latem, będąc na wsi, wymyśliliśmy taką durną zabawę. Rozebrani do pasa, stanąwszy w pewnym oddaleniu od siebie, na oko dwadzieścia metrów, zaczęliśmy rzucać piłką do golfa. Do siebie. Za każdym trafieniem, trafiający decydował czy robi krok w przód, czy w tył. Piłka na ziemi to samo. Z początku mała, biała, niespełna 50-gramowa piłeczka, po prostu lobowała jak gołąbek pokoju od jednego do drugiego. Oddalaliśmy się od siebie albo przybliżaliśmy w zależności od sprytu i refleksu.
Nie trzeba było jednak długo czekać. Po kilku minutach już nie rzucaliśmy do siebie. Rzucaliśmy w siebie. Mała, biała piłeczka zamieniła się w potencjalnie niebezpieczny pocisk. Pocisk nabrał naprawdę znacznej prędkości. 50 gram przestało być lekkie. Kto nie chwycił, ten przegrywał, a drugi decydował o odległości między przeciwnikami.
Na sam koniec, staliśmy kilka metrów od siebie i szanowaliśmy tylko jedną zasadę. Nie w głowę. Żaden nie chciał skończyć. Śmiechy zamieniły się w udawane śmiechy, a my jak te biedronki czerwienieliśmy punktowo na całym ciele, dodając sobie bolesnych kropek.
Czasem dało się odskoczyć i nawet chwycić białego potwora. Mieliście kiedyś sine dłonie od wewnątrz? Siniaki na ciałach graczy, długo jeszcze przypominały o trudnej braterskiej miłości :D
Jak mógłbym teraz, choćby między słowami, przebąknąć o zawróceniu, o poddaniu się, o porażce, o klęsce, o przegranej, o słabości...

Jesteśmy nie za wysoko, ale w górach a w górach pogoda jest nieprzewidywalna. Prosta droga już prosta nie jest, tylko faluje po łagodnych wzniesieniach. Zrobiła się wąska, nieco grząska i ma koleiny. Wiatr, który wydawał mi się silny, teraz dopiero przybrał na sile. Wszystkie krzaki na poboczu kłaniają nam się w pas. Ścigająca burza zawiesiła swoje cielsko na wyższych szczytach po prawej, jakby chciała poprzyglądać się braciom, zanim ich zawieje, zmrozi, zmoczy i wypluje. Przyjdzie po nas. To nieuniknione. Mamy boczny wiatr. Do wiatru dołączył śnieg. Może śnieg z deszczem. Zrobiło się zupełnie zimno. Dłonie grabieją w letnich rękawicach.







Ze wzgórza stoczyliśmy się w swoistą nieckę. Niecki mają to do siebie, że zbierają wodę, a śnieg topnieje najpóźniej, dłużej chroniony cieniem od wiosennego słońca.
Po szutrowej drodze nawet nie zostało wspomnienie. Przeobraziła się w miękki, błotnisty ślad po oponach maszyny rolniczej. Nie da się po niej już jechać. Jedziemy więc po łące. Łąka jest podmokła, ale tylko czasem próbuje wciągnąć i zatrzymać któreś koło. Jakoś, jakoś, trochę na narciarza, trochę na półsprzęgle wygimnastykowaliśmy się z niecki.





Młodszy upodobał sobie szeroką koleinę, po której zdawałoby się, że można łatwo jechać. Koleina odwzajemniła to upodobanie i zalepiła błotem i piachem przednie koło, które przestało się obracać.










"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #6 dnia: Luty 11, 2021, 10:13:02 »
Przerwa techniczna

Jak to z młodymi bywa, Krzysiek jest przygotowany na wszystko, ale… nie wie gdzie co ma w bagażu. Kiedy już znalazł klucze, żeby odkręcić błotnik, ja idę na rekonesans. Nie odszedłem na dwa kroki, kiedy jak coś huknie z zalesionego zbocza!
Może nie huknie. Takie tarcie jakieś, pękanie może, może szorowanie a dopiero potem huk. Jakby łamiące się drzewo. Nie wiem. Wiem, że po chwili konsternacji, jeden przez drugiego zaczęliśmy opowiadać sobie baśnie o głodnym niedźwiedziu, co właśnie z gawry wylazł. O lawinie drzew, które miażdżą. O złym człowieku ze strzelbą, którego od dawna organy ścigania złapać nie mogą. O partyzancie, który nie wie, że się wojna już skończyła. O złych i zdeformowanych ludziach znad toksycznego jeziora, poddanych genetycznym doświadczeniom i nawet o stadzie wściekłych, spasionych wiewiórek, które złamały gałąź. No i rzecz jasna o Yeti.







Jesteśmy w dolinie otoczonej górami. Powrotu nie ma, bo pół godziny temu zsunęliśmy się właściwie z łagodnego pagórka. Możemy rozbić tu obóz, ale co, jeśli śnieg będzie padał całą noc? No i co, jeśli rzeczywiście to niedźwiedź nahałasował? :D Na to wszystko zapada zmrok. Idę na ten rekonesans.
Trawę oblepiają płaty mokrego śniegu. Czasem trudno utrzymać się na nogach. Tutaj kończą się nawet koleiny. Po drodze zostały tylko wgłębienia zarośnięte trawą. Od bardzo dawna nikt tędy nie jechał. Dalej jest chyba tylko gorzej. Chyba, bo mało już widać. Muszę pamiętać, żeby uważać przy krzaku. Za nim dwumetrowa skarpa a w dole błoto z kamieniami. Jest cień szansy. To prawdopodobnie droga. Żeby tylko nie zsunąć się w dół.

Do Młodszego wróciłem już po ciemku. Odnalazłem go, bo krzątał się z czołówką na czole jak jakiś fantazyjny świetlik.
- Jak droga? – pyta zasapany Młodszy, stękając i kręcąc nieprzykręcalną śrubę błotnika.
- W porządku. Widziałem ją – odpowiadam, wiedząc że w tej sytuacji szczegóły nie wniosą niczego dobrego do naszej sytuacji. O skarpie powiem później.





Prawdziwa ciemność przykryła nasze tymczasowe więzienie w dolinie. Śnieg rozpadał się na dobre, a wicher nie pozwala spadać mu pionowo w dół, tylko ciska i siecze po twarzach i dłoniach. Mimo to nie czuć mrozu. Może więc nas nie zasypie. Młodszy skończył swoją pracę. Ma na sobie tylko bluzę. Resztę zdjął, bo było mu gorąco. Teraz oprócz pary z ust, bucha z niego całego jak z lokomotywy. Mnie za to jest zimno, ale wiem, co nas za chwilę czeka. Rozgrzeję się.









Pierwszy wywróciłem się ja. Już po kilku metrach. Nic takiego. Niewielki garb, trawa i bęc. Tyle widziałem w świetle reflektora. Młodszy pomógł mi podnieść motocykl. Trochę czekałem na niego, bo miękkie podłoże nie pozwala zostawić motocykla na bocznej podpórce. Co dwóch to nie jeden. Czekać się opłaca, bo nie muszę zdejmować bagażu.





Coraz zimniejszy wiatr wyje w koronach drzew. Oczywiście ostrzegłem Młodszego o skarpie. Metr po metrze, bokiem przejechaliśmy szczęśliwie do jakby bardziej płaskiej przestrzeni. W międzyczasie przewróciłem się tylko dwa razy.

To uczucie, kiedy jedziesz z ulgą po płaskim, i nagle światła 5 metrów od Ciebie przestają świecić na cokolwiek. Jak odcięte nożem. Wokół czarno. Wyciągniesz dłoń i już jej nie widzisz. Zbliżasz ją do siebie a ta z jednej strony biało-mokra od topniejącego śniegu. Przepaść? Lekki spadek? Zawrócić? Zostać? Nie. Sprawdzić. Żeby sprawdzić, trzeba poszukać kamienia, żeby motocykl się nie przewrócił. Idziemy obaj. Motocykli żaden nie wyłączył. Dwa snopy światła świecą w nicość. Mamy jeszcze latarki. Okazało się, że nie przepaść to, tylko lekki spadek. Dlaczego ta wyobraźnia jest taka bez wyobraźni? Spadek niewielki, tyle że po trawie a trawa tu dziś śliska. Ten zjazd prowadzi do drogi gruntowej. Jest tam błoto, ale są też kamienie. To musi się udać.



Na trawiastym zjeździe wywróciłem się tylko raz. Później jeszcze na koleinie drogi, którą jakimś cudem znaleźliśmy. Potem jeszcze na kamieniach gdzie droga wiodła już tylko w dół, znów na kamieniach i jeszcze raz na kamieniach, ale koła znalazły się wyżej od kierownicy. Za każdym razem Młodszy porzucał swój motocykl i nie musiałem zdejmować bagażu.







Wspomniałem o kamienistej drodze. To raczej parów z dnem z większych i mniejszych kamieni, po obu stronach porośnięty krzakami i drzewami. W zasadzie więc żaden z nas nie wiedział dokąd prowadzi i gdzie się skończy. GPS natomiast niezmiennie pokazywał, że to droga do jeżdżenia i że to dobry skrót. Właściwie był to kamienisto – drzewiasty parów. Może wąwóz. Nie można go było przejechać ot tak, jedynie się przewracając co jakiś czas. Co kilkadziesiąt metrów, w poprzek leżały powalone drzewa. Ktoś wyraźnie mówił NIE naszej pielgrzymce. No… Wtedy zdawały się drzewami. Teraz, z perspektywy fotela to najwyżej grube gałęzie :) W każdym razie co kilkadziesiąt metrów trzeba było zsiąść z motocykla, zostawić go tak, żeby nie upadł, przesunąć zwalone drzewo, wsiąść na motocykl i dojechać do następnej przeszkody. Taka PROCEDURA tylko trochę inna.





Znam już ten stan, kiedy nie wiedząc co spotka się za zakrętem, spodziewam się najgorszego, ale to i tak okazuje się naiwną nadzieją. Za to każdy przejechany metr daje satysfakcję i chęci do pracy, chociaż sił już brakuje.

Odcinek 2,5 kilometrowy pokonaliśmy w jakieś 3 godziny.
Po trzech godzinach z prawdziwą radością odkrywców, witamy asfaltową drogę. Chyba bym ją ucałował, gdybym miał siłę klęknąć a potem podnieść się z tych klęczek :) Było ją raz widać z wysokości, kiedy zsuwaliśmy się po błotno – kamienistej ścieżce zawalonej drzewami. Widać też było światła domów ale to wszystko tak blisko a tak niedostępne i odległe było.
Braterskie współzawodnictwo, tu w górach zamieniło się we wspólny cel. W zasadzie niemal bez słów każdy z nas wiedział co robić. Ani słowa narzekania, obwiniania czy innych niedorzeczności. Po prostu trzeba było coś zrobić i to robiliśmy, choć żaden nie wiedział z jakim skutkiem.
Dopiero teraz, kiedy zatrzymaliśmy się na skraju drogi asfaltowej, wiatrak Obeliska przestał wyć. Mimo przejmującego zimna pracował niemal nieprzerwanie od samej góry.
Śnieżyca ustąpiła pola zimnej nocy. Mimo zupełnego przemoczenia, mamy ją za przyjaciółkę. Wszak zimna, wiosenna noc, lepsza jest od śniegu sypiącego w poprzek, od znikającej, górskiej drogi, od skarpy w ciemnościach i od powalonych drzew.
Jedyna przydrożna latarnia, choć ledwo świeci, jest jak święty ogień olimpijski. Na pewno pokonaliśmy kilka swoich słabości.
Dziś do toksycznego jeziora już nie dojedziemy. Kto wie czy aby nie czekają tam zmutowane poczwary na nocnych wędrowców :)

Pusta szosa z której właśnie podnoszą się opary mgły, niespiesznie zaprowadziła nas do przypadkowego domu z szyldem mówiącym o wolnych pokojach. To raptem kilka albo kilkanaście kilometrów.



Hałas motocykli budzi tylko psy. Młodszy chciał tu rozbić namioty ale… nie dałem się sprowokować. W końcu pokrzyczeliśmy trochę, skacząc jednocześnie dla rozgrzewki. W domu zapala się światło. Ktoś do nas idzie, mówiąc coś po rumuńsku. To gospodarz.
Skubnął nas za nocleg na więcej niż powinien. Żaden nie protestował. Przemarznięci, głodni i zmęczeni… A niech ma.



Myśląc chyba, że spragnieni jesteśmy rozrywki, włączył telewizor. Przez ponad godzinę przy swojskiej palince i dwóch litrach wina o nijakim smaku, opowiadał którędy jechać dalej, nawet wtedy, kiedy obok notesu położyłem GPS. W końcu w swoim języku poinstruował co zrobić rano z kluczem, bo jego nie będzie. Kiedy odszedł, rzuciliśmy się na chipsy jak myśliwskie psy na dzika. Już ich nigdy nie zobaczy. Po tej kolacji, mokre ciuchy wieszamy na krzesłach tak, żeby schły przy farelce. Może się nie zapali.
Dziwne to ale jedyne straty w motocyklu to urwane lusterko, pęknięty handbar, małe rysy na baku.
To był pouczający dzień.

Mapy




CF
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #7 dnia: Luty 12, 2021, 21:10:11 »
 :deadtop4:

5 dzień. 24 kwietnia. Rumunia.
Licznik 93709 – 93873
164 km

Zimna to była noc. Oprócz starej farelki suszącej całą noc ciuchy, buty, rękawice, nic nie grzeje przestronnego wnętrza. Mimo dachu nad głową spaliśmy w śpiworach.



Chyba z wrodzonego lenistwa, długo trwało zbieranie się do wyjazdu. Do jedzenia nic. Kawy nie ma. A jeszcze jak się pomyśli, że do jedzenia nic i kawy nie ma… Trudno wyściubić nos ze śpiwora. Dopiero perspektywa przejrzenia motocykla po wczorajszych „skrótach” wygoniła mnie z ciepłego legowiska. Młodszemu wystarczy jeden kopniak, żeby otworzył zaspane oczy i drugi, żeby podniósł się z podłogi.



Przez małe okno z widokiem na stertę złomu i śmieci przykrytych resztkami śniegu, widać, że zła chmura z wczoraj zniknęła zupełnie, pozostawiając czyste niebo.
Prysznic z pewnością pozbawi mnie tego rozleniwienia.
Pozbawił. Nie ma ogrzewania, nie ma ciepłej wody. Lodowaty strumień ściska mózg do bólu. To podobne wrażenie do tego, kiedy łapczywie pije się zmrożony napój przez słomkę. Skóra na całym ciele kurczy się jakby była o rozmiar za mała. Mam wrażenie, że zaraz popęka i się rozpadnie. Do tego zakwasy po wczorajszych zmaganiach. Mimo to chyba jeszcze nigdy tak szybko się nie kąpałem.

Wynoszenie bagażu po wąskich schodkach ze zbyt małymi stopniami na pół buta, pozwala mi całkowicie zapomnieć o niedawnej krioterapii. Jeszcze ścieżka przez zaniedbany ogródek i wąska jak schody, metalowa furtka.
Stoi. Kępy trawy zaciśnięte między ślizgiem łańcucha a wahaczem. Trochę jej i pod gmolami. Błoto na obręczach kół i przy silniku. Niewielka gałąź wbita między gmol i zbiornik. Cały wysmarowany brązową substancją, łącznie z kanapą. Wiem od czego. Miałem na sobie przeciwdeszczówki i kiedy jechałem i kiedy leżałem w szlamie.
Wczoraj całkiem dobrze wyceniłem straty. Złamane lusterko mam przy sobie. Pęknięta osłona dłoni smętnie zwisa z kierownicy. No i kilka niewielkich rys na jednym ze zbiorników. Zupełnie niewielkie to zniszczenia, zważywszy na ilość przewrotek, kamieni i gałęzi pokonanych taranem.
U podstaw każdej, porządnie wykonanej naprawy, leżą dwa narzędzia. Trytytki i srebrna taśma. Dodając do tego metalową część można wiele naprawić. Rozkładany śrubokręt, wzmocnił złamane lusterko.





W zestawie narzędziowym mam taki niby klucz niby otwieracz do kapsli. Ten nibyotwieracz wzmocnił osłonę dłoni.
Słońce jest na tyle wysoko, że czuć jego przyjemne ciepło przez warstwy ubrania.
Młodszy czeka. Udaje, że cierpliwy, ale już widzę, jak noga mu pracuje, jak zerka co mi do zrobienia zostało, jak kręci się już spakowany, jak złapał bakcyla. Cieszę się. Od półtora roku ma uprawnienia A1 i w zeszłym roku wsiadł pierwszy raz na motocykl. Niewiele za nim doświadczenia, ale chyba ma do tego dryg. Jego skrywane zniecierpliwienie tylko upewnia mnie, że lubi, że chwycił o co w tym chodzi. Że wczorajsze ćwiczenia umocniły gorączkę zwaną motocyklozą.



Prawie suchy asfalt, przejrzyste powietrze pozwalające słońcu jeszcze tak po zimowemu razić oczy, pasmo gór pokryte coraz rzadszym śniegiem pokazujące się zza przydrożnych drzew. W tych wszystkich dobrach dwóch głodnych motocyklistów marznących z każdym kilometrem. Wiatr wiosną zawsze odejmuje stopnie z termometru, kiedy się jedzie.



Marzniemy, ale który pierwszy się zatrzyma, żeby się doubrać?
Wiejski sklep spożywczy. To dobry sposób na zażegnanie niegasnącego, cichego współzawodnictwa. Inaczej prędzej któryś zamarznie, niż się zatrzyma.
Sklep jako przykrywka do postoju sprawdził się doskonale. Nie najemy się w nim jednak. Karty użyć nie można, a w kieszeni znalazłem monet na pół chleba. Pół chleba sprzedawczyni sprzedać nie chce, a nic mniejszego nie ma.
Każdy wyszedł z twarzą i cel został osiągnięty. Pozakładaliśmy na siebie więcej ciuchów i da się komfortowo jechać mimo głodu.



Skręcamy z asfaltu. Droga od razu prowadzi w górę. Jest dość twarda z krótkimi odcinkami kolein samochodowych. To łatwy podjazd. Przy drodze małe chałupki, stare auta i trochę złomu. Czasem widać człowieka. Wyżej tylko las, las i las.





Jest na wpół zamarznięte. Częściowo żółte, częściowo może lekko turkusowe. Oba kolory nienaturalnie kontrastują z ośnieżonymi szczytami gór w tle. Rzeczywiście mieszkają tutaj ludzie. Domy poustawiane nad samym brzegiem, psy, kury. Wszystko jak to na wsi. A skąd woda do picia?





Chyba przyjechaliśmy nie od tej strony co wszyscy, których zdjęcia oglądałem w sieci. Nie widać nigdzie na wpół zatopionego kościoła, którego wieża wystaje nad taflę kolorowej wody. Przejechaliśmy jakiś kawałek nieubitą drogą wzdłuż linii brzegu. Tej drogi zostało jeszcze sporo, a brzuchy domagają się swoich praw.







Wracamy do asfaltu tą samą drogą, a potem na południe. Lusterko nawet się trzyma, tylko wiatr je przemieszcza tak, że staje się bezużyteczne.

Znowu wiejski sklep. Znów kartą się nie da. Jest za to lepiej zaopatrzony. Za jedyny Lej, kupuję mały chleb czy może raczej bułkę chlebową. Stara jest i twarda, ale smakuje z zimną wodą jak najlepsze danie. Tak powinienem przedstawić sprawę jako zagłodzony motocyklista. Nieprawda. Jest niesmaczna, ale łykamy kęsy jak indory. Lepsze to od samej wody. O dziwo, nawet taka porcja niczego, potrafi zmienić nastrój.

Wpadamy w serię, zdawałoby się, nieskończonej ilości zakrętów. Młodszy znów mnie zadziwia. Wcale nie oszczędzam gazu, a ten jak przyklejony trzyma się za mną. Na krótkiej przerwie na poboczu ustaliliśmy tylko, że będę dotykał klamkę hamulca, żeby widział kiedy hamuję silnikiem.



Niezmiennie reaguję szybszym biciem serca na widok bankomatu. W Abrud są dwa obok siebie i reprezentują różne banki. Nic z tego. Udaje mi się wypłacić 10 Lei, a muszę ich mieć około 3600, żeby zamienić na Dolary, które są mi przecież niezbędne. Nie bankomaty są jednak najważniejsze w Abrud. W Abrud jest sklep spożywczy, gdzie można kupować za pomocą kart płatniczych.
I tyle widziałem Młodszego. Za 10 minut wychodzi ze sklepu, zwycięsko popychając butem blaszano-szklane drzwi. Gęba rozpromieniona jakby znalazł piątaka. W obu rękach dzierży różnorakie zakupy spożywcze :)
Nie będziemy jednak przed sklepem urządzać pikniku. Trzeba pojechać za miasteczko. Ledwo trąciłem manetkę gazu a tu reklama pizzerii. Coś ciepłego, coś dużego, z mięsem i serem. Ta wizja kazała skręcić mi między bloki, nie bacząc na sukces Młodszego odniesiony w spożywczaku. Krzywił się na tę rozrzutność do pierwszego kęsa pożywnej, wielkiej pizzy ze wszystkimi możliwymi dodatkami :)

W Alba Iulia znowu próbuję ogołocić bankomat, ale efekt ten sam. Pieniędzy wyjąłem tyle, że może starczy na nocleg.

Z powodu wysokiego współczynnika oporu przed opuszczeniem Rumunii, po tych wszystkich asfaltowych atrakcjach, stacjonujemy we wsi Petrești. Odkąd pierwszy raz trafiłem przypadkowo w to miejsce, będąc w Rumunii, zawsze zatrzymuję się tu na noc. Właścicielem Casa Iris, jest Mircea. Bardzo pozytywny człowiek. Mimo że sam motocyklem nie jeździ, rozumie nasze zamiłowanie i ma wiele do powiedzenia, jeśli chodzi o drogi czy ciekawe miejsca w okolicy. Różne nalepki na jednych z drzwi świadczą o tym, że wielu motocyklistów znalazło tu swoją przystań. Z Polski też.



Zarządziłem postój w tym miejscu z jeszcze kilku powodów. Naiwnie liczyłem na to, że mimo pory roku, Transfogaraska jest otwarta i przejezdna i zamiast tłuc się górami po nocy, pokażę Młodszemu za dnia, gdzie trzeba być przynajmniej jeden raz. Dwa — Mircea ma komputer, a ja chciałbym zgrać materiał z kart na dysk twardy. Po trzecie, w Petrești jest bardzo dobra restauracja, więc na kolację nie będę musiał jeść chleba z parówkami, pomidorami i puszkami z rybą. Na tyle starczyło wyobraźni wygłodniałemu Młodszemu :)

W sprawie Transfogaraskiej oczywiście Mircea wyprowadził mnie szybko z błędu. Ulubiona trasa wszystkich motocyklistów jest jeszcze zamknięta. Jego laptop wprawdzie zawiódł niedawno i jest w naprawie, ale to w niczym nie przeszkadza. Zmyliśmy z siebie trudy krótkiej dziś drogi. Mircea zapakował nas do samochodu i zawiózł do swojego kolegi, który laptop ma. Przy tej okazji nie obyło się bez małej próby jakościowej koniaku z własnej produkcji. Po zgraniu kart pamięci tym samym samochodem dostaliśmy się do pobliskiej restauracji.









Ponieważ odległości są tu niewielkie, wrócimy pieszo. I tak się też stało. Sapiąc od przejedzenia, na koniec dnia pomaszerowaliśmy od razu do łóżek. No… Prawie od razu.

Mapy.





CF
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #8 dnia: Luty 13, 2021, 20:14:35 »
 :deadtop4:

6 dzień. 25 kwietnia.
Rumunia — Bułgaria

Licznik 93873 – 94510
637 km

Bardzo rześkie powietrze jakoś nie przystaje do porannego słońca. Dla rozgrzewki wypychamy motocykle za bramę Casa Iris. Mircea wyszedł do pracy wcześniej, więc sami zamykamy za sobą wielkie drzwi.
Pakowanie bagażu jest po kilku dniach nawykiem nabytym. Jedna torba, druga torba. Na nie pusty plecak. Potem tankbag. Zabezpieczyć gumami, sprawdzić, jeszcze raz sprawdzić. Na początku każdej podróży traktuję to, jak przymus. Z biegiem czasu wchodzi w krew i jest odruchem. Wciskam starter silnika i od teraz jestem w drodze. I to jest za każdym razem takie uczucie, jakbym… No nie mam słów na to. Takie mrowienie jakieś w głowie.







Nie wiem jak się to stało, że jesteśmy gotowy do drogi tak wcześnie. Co innego zapewniać się wzajemnie, że się wstanie na czas a, co innego wstawanie o czasie.
Niemal bezchmurne niebo to obietnica suchego asfaltu. Długie cienie dwóch motocyklistów prześlizgują się po kostce brukowej, po asfalcie, krawężnikach, mijanych samochodach. Ponieważ Transalpina zamknięta, trzeba wrócić do Sebes i tam wjechać na główną drogę. Jedziemy na południe i mamy zamiar dojechać do Bułgarii.





Dobrze nie wjechaliśmy do Sebes a tu wielki bank i bankomaty. Bez nadziei wciskam numer PIN a tu… zaskoczenie. Dzierżę w dłoni 1000 Lei. Dopiero teraz mnie olśniło. Dawno temu porobiłem sobie różne zabezpieczenia, ograniczenia, limity i zapomniałem o nich. Jeden z nich powodował, że z bankomatu mogłem wyjąć niewiele naraz i niewiele tych razów w miesiącu ustawiłem. Teraz limity się odnowiły i mam już całą potrzebną gotówkę. Za wcześnie jednak, żeby liczyć gdzieś tutaj na otwarty kantor.
Z uwagą śledzę drogę, żeby przypadkiem nie wjechać na autostradę. Równoległa jest tak samo dobra, a nie trzeba pędzić i prawie nie ma na niej ruchu.



Przejeżdżając przez Sybin, natknęliśmy się na otwarty kantor. Tutaj pozbywam się mojego ostatniego zmartwienia. Dolary chowam w najdalszy zakątek zakątków tak, żeby się nie pogniotły i tym samym kończę wątek walutowo-zapasowy na dobre. Załatwione.



Góry zmieniają pogodę. Każdy o tym wie. Co innego jednak wiedzieć a co innego poczuć na własnej skórze. Karpaty właśnie spłatały nam takiego psikusa i malowniczą, pełną zakrętów drogą DN7 wjechaliśmy z wczesnej wiosny w późne lato. Temperatura w jednej chwili tak się podniosła, że zatrzymać trzeba było się od razu, bo groziło nam przegrzanie. No to rozbieramy się jak te cebule, warstwa po warstwie.







Dziś nie głodujemy, korzystając ze zdobyczy cywilizacji w mijanych miastach.



Granica to formalność. Po stronie Rumuńskiej jeden samochód. Później bardzo długa kolejka na most w Ruse, którą powoli mijamy lewym pasem. Powoli, żeby sprawdzić, czy ktoś będzie nam zarzucał zuchwałe przepychanie się. Nic z tych rzeczy.
Kolejka jest, bo jest ruch wahadłowy. Kilka razy już tędy przejeżdżałem w przeszłości, ale nie przypominam sobie, żeby most był zupełnie przejezdny. Zawsze coś :)







Po stronie bułgarskiej sznur samochodów. Tak samo jak przed mostem omijamy je, uważając żeby nie nadwyrężyć czyjejś cierpliwości. Taki tu jednak chyba zwyczaj, bo ktoś z przodu widząc motocyklistów, zamachał zachęcająco na nas.



Celnik pobieżnie sprawdza dokumenty i już nas nie ma. Tuż za granicą w kantorze wymieniamy rumuńskie Leje na Dolary i ukraińskie Hrywny na bułgarskie Lewy. Taki miszmasz, żeby pozbyć się zbędnej waluty.





Im bardziej oddalamy się od granicy, tym bardziej zielono. Im dłużej jedziemy, tym później się robi. Im później, tym słońce niżej. Im słońce niżej, tym mniej ogrzewa powietrze. Niby oczywistość, ale różnica od miejsca rozbiórki dotąd to dobre kilkanaście stopni.





Mieliśmy dojechać do Burgas, ale przenikliwy ziąb, zbliżający się wieczór i kiszki grające marsza, zatrzymały nas w Obzor. Znam trochę to miejsce. Czasem w drodze do Turcji, zatrzymywałem się tu. Na kempingu można rozbić namiot, zmyć z siebie trudy drogi, a jeśli ktoś lubi to i zażyć jarmarcznego kiczu na deptaku, zjeżdżalni wodnych i zapewne dużo więcej.



Tym razem miasto jak wymarłe a kemping jeszcze nieczynny. Brama zamknięta na kłódkę. Przy bramie wisi tabliczka z numerem telefonu. Zadzwoniłem tam. Za chwilę trafiliśmy do pobliskiej tawerny. Jej właścicielka zarządza też polem namiotowym. Z początku chyba nie chciało jej się nas tam wpuścić, bo nieczynne, bo nie sezon, bo jakieś prace remontowe. Wymyślała tak, aż argumenty jej się skończyły i w końcu wygnała na tę zimnicę kelnera w koszuli z krótkim rękawem, żeby bramę otworzył. Żaden z pęku kluczy nie pasuje do kłódki. Przemarznięty wrócił do tawerny, żeby zaraz stamtąd wyjść i powiedzieć nam, że brama od strony morza jest otwarta i możemy tamtędy wjechać.



Zrobiło się cieplej dopiero przy rozstawianiu namiotów. Dlaczego? Zgadnijcie, kto był pierwszy… :)
Kolacja z żelaznej porcji produktu zwanego liofilizantem kończy piąty dzień naszej podróży. Serowi z makaronem mówię stanowcze NIE. Przynajmniej nie będę woził tego świństwa :)
To był jeden z tych dni, kiedy nic szczególnego się nie dzieje, a jednak zasypiając, ma się nadzieję na jeszcze wiele takich.
Złamane, a potem naprawione lusterko musi przejść jeszcze jedną modyfikację. Przy większej prędkości ciągle się odwraca.



Mapy





CF
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #9 dnia: Luty 14, 2021, 18:25:45 »
 :deadtop4:

7-my dzień. 26 kwietnia.

Bułgaria — Turcja

94510 – 94925
415 km.

Rześko. Zmuszam się do wyjścia z namiotu. Trzeba naprawić lusterko.
Do konstrukcji z trytytek, taśmy srebrnej i metalowej części śrubokręta, dołącza kawałek materiału z damskich stringów, usztywniony rzecz jasna srebrną taśmą. Nie pytajcie skąd stringi  :deadbandit:
Osłona dłoni dobrze trzyma się na miejscu. Wczoraj sprawdzałem poziom oleju. Można dolać jakieś dwie setki. Nic się nie odkręca, nic nie odlatuje. Łańcuch w dobrej kondycji. Koniec przeglądu.
Spakowanie namiotów, prysznice, prace twórcze przy motocyklach i szorowanie garnka po nieszczęsnym serze z makaronem, zajęło ponad trzy godziny.





Po 10 słońce zaczyna nieco mocniej grzać. Można porozbierać się z nadmiaru ciuchów.





40 km od Obzor, tuż za Słonecznym Brzegiem, Lidl. Młodszy bez śniadania jest markotny, krzywo patrzy na świat i miewa humory. Musi coś zjeść. Poza tym, podczas powolnej jazdy jego motocykl wydaje nietypowe dźwięki. Ewidentnie coś o coś szoruje.
Młodszy poszedł po swoje śniadanie, a ja w tym czasie poprzyglądałem się trochę. Wyszło na to, że na nowy napęd jest źle założona osłona łańcucha i to ona teraz hałasuje.
Poprawka zajęła kilka chwil. Zadziwiające, że osłona zniosła tyle kilometrów i nie przetarła się całkowicie. Zadziwiające, że dopiero teraz to zauważyliśmy.





Kiedy tylko ruszyliśmy, tym razem ja mam sprawę do załatwienia. Kontrolka rezerwy zaświeciła się na żółto. Znowu postój? Nie ma mowy. Za dużo tych postojów. Chcę jechać. I tak beztrosko przejechaliśmy miasto Burgas, pełne stacji benzynowych. Nie wiedziałem, że następna jest dopiero za 80 kilometrów, tuż przy granicy z Turcją.
Motocykl pobił rekord przejazdu na rezerwie. Dowlokłem się tam chyba na ostatniej kropli.



Wychodzę z kasy, a tu dwóch tureckich motocyklistów na nowych GS 1200. Czytałem, że w Turcji ostatnio jest sporo zamieszania polityczo – militarnego. Łamaną angielszczyzną próbuję dowiedzieć się u źródła, jak się sprawy mają z miejscami do których chcę się dostać. Z tego co zrozumiałem, na południowym wschodzie Turcji jest niebezpiecznie, a przez wzgląd na „partyzantów” na górę Nemrut można wchodzić tylko w dzień. Czuję jednak, że przez obu, jak to zwykle bywa, przemawia telewizor i inne media. Poza tym mieszkają gdzieś pod Stambułem. Właściwie skąd mieliby wiedzieć, jak sprawy wyglądają w rzeczywistości?

Granica bułgarsko – turecka.
Małe przejście graniczne. Po stronie bułgarskiej pusto. Tylko my zawracamy głowę znużonemu celnikowi.



Kilkaset metrów dalej pierwszy turecki szlaban. Przy szlabanie, w promieniach słońca wyleguje się bezpański pies. Tutaj też od dawna nikogo nie było, bo dopiero hałas motocykli przegonił psa z drogi w inne miejsce.
Dużo się zmieniło, odkąd byłem tu ostatnio. Wtedy wszystkie formalności załatwiało się w dużym budynku. Trzeba było zostawić motocykl, wejść, odczekać swoje w kilku kolejkach. Jedynym plusem była kojąco działająca klimatyzacja. Teraz jedzie się na wprost i nie zsiadając z motocykla, załatwiamy formalności. Trzy murowane budki z urzędnikami i czwarta z jeszcze jednym sprawdzającym tych poprzednich i otwierającym szlaban. Z budynku kiedyś służącego za biuro graniczne, zrobiono sklep.





Wizy mamy wydrukowane na kartkach A4*. Cała procedura trwa może 10 minut. Ostatni szlaban wpuszcza nas na dobre do Turcji.
Każdy kiedyś zaczynał. Przed każdym otwierały się nowe granice. I każdy na swój sposób przeżywał to.
Niby formalność, ale zawsze jest ten dreszczyk emocji, że to dalej i coraz dalej od domu. Różnie reaguje się na tą okoliczność.
Mój brat reaguje czterostopniowo: Zaskoczenie, konsternacja, zastanowienie, euforia  :deadbandit:

https://youtu.be/E5rvwx07pwM

Już blisko. Patrząc z oddalenia na mapę, został do pokonania około 250 kilometrów w tym jeden zakręt. Można skręcić wcześniej na wschód, ale tamtej drogi nie znam, a chciałem Młodszemu pokazać, co znaczy Megalopolis.
Lubię tę drogę i nie znoszę jej jednocześnie. W przeważającej części jest monotonna. Oczywiście nie za pierwszym razem. Pagórkowaty teren kończy się po kilkunastu kilometrach i szeroka droga prowadzi płaskim pustkowiem niemal aż do wybrzeża Morza Marmara.
Kiedy wieje, a wieje często, niespotykanie silne wiatry przekrzywiają komicznie motocykl albo zmuszają do częstszego tankowania. Kiedy pada, to z taką siłą, że ilość wody przytłacza motocyklistę. Kiedy jest gorąco, to upał wysysa z człowieka wszystkie płyny, a jazda motocyklem zdaje się jazdą w dyszy wielkiej suszarki. Tu natura nieograniczona niczym, działa ze zdwojoną siłą. Dziś jest wyjątkowo spokojnie. Termometr na przydrożnej stacji pokazuje 27 stopni, a gorący wiatr tylko trochę przekrzywia obładowane motocykle.
Bliżej morskiego wybrzeża wszystko się zmienia.







Megalopolis już kilkadziesiąt kilometrów przed centrum nie pozwala się nudzić na drodze. Kierowcy przepuszczają tu motocyklistów, lekko zwalniając i pozostawiając przed sobą lukę.

Korek
Słowo to nadużywane jest najczęściej, kiedy trzeba poczekać kilka zmian świateł w mieście albo kiedy ruch gęstnieje na tyle, że trzeba w ślimaczym tempie pokonać kilka przecznic. W Stambule, poczynając od jego rogatek, może się zdarzyć, że w takim korku jedzie się … kilkadziesiąt kilometrów. Wystarczy trafić na odpowiednią porę. Do sprawdzenia swoich umiejętności w jeździe miejskiej i cierpliwości najlepsze są godziny szczytu. Tak jak teraz. Samochodów jest tyle, że pięć albo sześć pasów w jedną stronę to za mało do przejazdu bez zatrzymywania się. Młodszy przyznał później, że nie spodziewał się tego i że zbliżanie się na centymetry do samochodów przyprawiało go o drżenie, ale wcale nie było tego widać.



Już widać Meczet Aksaray Valide. Zaraz akwedukt pamiętający czasy Konstantynopola. Za nim pierwsza w prawo przed niewielkim, starym meczetem, za którym rosną drzewa jaworowe. To już dystrykt Fatih.
Teraz w brukowaną, wąską uliczkę handlową. Można kupić tu wszystko od dywanu po maszynę do szycia. Od mięsa po gotowy obiad. Pachnie ziołami, pieczonym kurczakiem i spalinami. Przy tradycyjnej saunie z XV wieku w lewo i jesteśmy na miejscu.





W Otelu Ferah zawsze jest jakiś wolny pokój. Nie byle jaki to otel. Standard nie dla rodziny królewskiej ani nawet nie dla przeciętnego Kowalskiego. Stare wszystko, od dawna nieremontowane. Trzeba się wgramolić z bagażami na drugie piętro. Odkąd pamiętam, za małym kontuarem w nibyrecepcji te same twarze starych Turków. Są przyjaźni i pomocni, jeśli trzeba, ale nigdy, żaden z nich jeszcze się nie uśmiechnął. Malutki pokój, zajmują dwa łóżka a między nimi szafka robiąca przerwę na jednego człowieka. Pod łóżkami dyżurne, plastikowe i schodzone klapki dla gości. Pod ścianą stara szafa a na ścianie obok, mały telewizor.
Po szybkim prysznicu idziemy do… bankomatu. Tak. To jednak jeszcze nie koniec dolarowej sagi. W drodze policzyłem wszystko jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze raz. Za mało Dolarów. Może zabraknąć. Wspominając uliczki, które już znamy z poprzedniego wyjazdu, idziemy do bankomatu. Wybieram szybko ile się da Lirów i głodni jak wilki wracamy. Naprzeciwko otelu jest miejsce, gdzie zawsze można się najeść.
Zajadamy się ciorbą i kurczakiem z grilla z ostrym sosem. Żeby tego było mało, idziemy po różne odmiany baklawy sprzedawane w pobliżu. Jeszcze tylko do sklepu po napoje i do pokoju. Jutro zostajemy w mieście. Motocykle zostawiamy na łasce ulicy, przed wejściem do Otelu.











CF

* Wizy do Turcji dla Polaków, zostały zniesione 2 marca 2020 roku.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #10 dnia: Luty 15, 2021, 23:49:47 »
 :deadtop4:

8 dzień. 27 kwietnia.
Stambuł.


0 km motocyklem.
12 km pieszo.



Ciepło. Delikatne westchnienia wiosny ledwo poruszają liśćmi w koronach drzew. Słońce przedziera się przez nie, oświetlając drobinki kurzu. Para zakochanych, odpoczywając na soczyście zielonej trawie, planuje sobie przyszłość, albo rozmawiają o czymś przyjemnym. Młoda dziewczyna, jedną z ławek wybrała na swoją czytelnię i studiuje tekst, bezwiednie bawiąc się kosmykiem długich, czarnych włosów. Ludzi tu dużo, ale wielkość miejsca powoduje, że nie ma tłoku. Nie sposób wszystkich opisać. Są turyści z aparatami jak my, młodzież kryjąca się w cieniu muru imponującego Pałacu Topokai, artyści z gitarą albo ołówkiem i szkicownikiem. Zwykli przechodnie, skracający sobie drogę i jeden włóczęga bez swojego miejsca w Systemie. Wszyscy zdają się zapomnieć o codzienności. Ptactwo przyśpiewuje swoje trele temu miejscu, dodając więcej spokoju do przestrzeni wypełnionej optymizmem. Kwitną kolorowe kwiaty, wysokie, rozłożyste drzewa dają cień. W tym cieniu, ludzie rozsiadają się na trawie, spędzając czas na rozmowach. Dzieciary biegają po mostkach, zbudowanych nad sztucznymi stawami a fontanny szumią, rozpylając drobinki wody wokół. Wszyscy mają powód do zadowolenia z życia.
To Park Gülhane. Jeden z największych w mieście.







Epizod pierwszy
Siedzimy z Młodszym na ławce przy poletku kwiatów o odcieniu chabrowym. Wśród nich dla ozdoby leży stara, niewielka łódź. Jedna z turystek wali na oślep do łódki w swoich klapkach, głośno komentując po rosyjsku znalezisko. Chce mieć przy łodce zdjęcie. Wpada jeden krok i drugi. Na to, wystraszona na dobre, spośród kwiatów zrywa się wrona. Trzeci i czwarty krok spowolnił bardzo panią i nieco obniżył jej i tak niewysoki wzrost. Próbując zrobić ostatni krok, nieboraczka przechyla się niezdarnie i ląduje swoim pulchnym ciałem w błocie, niszcząc całą masę kwietnych istnień. W kilka chwil, jak spod ziemi wyrosła tęga obrończyni kwiatostanu w mundurze ochrony. Wyciąga nieszczęsną kobietę za umazaną rękę z błotnego potrzasku. Tamta prawie wywraca się jeszcze raz, nie chcąc stracić klapek. Sesja fotograficzna z łódką nieudana. Speszona, wśród śmiechów swoich znajomych odchodzi, zostawiając na asfalcie klapkowe ślady swojego poświęcenia.
Nawet w oazie szczęścia, nie każdy szczęśliwym być może.



Epizod drugi
Szerokie schody prowadzą nas w kierunku Błękitnego Meczetu. Słyszę przyspieszone kroki. Wyprzedza nas brodaty, starszy pan ubrany na modłę staroturecką. Tylko turbanu mu brakuje. W ręku dzierży drewnianą skrzynkę a w niej różne przyrządy i pasty. Wygląda jak spracowany człowiek spieszący gdzieś w sobie tylko znanych sprawach. To pucybut.
Tak się biedak spieszy, że potknąwszy się, tuż przed nami upuścił jedną ze szczotek.
Młodszy w geście współczucia i pomocy już się schyla po ową szczotkę, bo pucybut nawet nie zauważył, że coś mu wypadło. Ledwo Młodszy schylił głowę, wymierzyłem mu porządnego klapsa w potylicę. Zdziwiony i zdezorientowany, zaczyna się gotować wewnętrznie w geście protestu.
– Uważaj teraz – mówię, podnosząc palec wskazujący.
Napieram łokieć Młodego, żeby szedł, jakby nic się nie stało. Wymijamy szczotkę i zwalniającego już pucybuta. Ten bez słowa, nie patrząc nam w oczy zawraca, szczotkę podnosi i idzie w drugą stronę, szukać innej ofiary.
Ten klaps w potylicę, choć może zbyt celny i zbyt mocny, to niewielka cena za naukę.
Nauka polegała na tym, że gdyby dobra strona Młodszego tę szczotkę podniosła, pucybut z wdzięczności wyczyściłby buty swojego wybawcy, choćby to były trampki. Na koniec jednak zażądałby horrendalnej ceny za usługę. Niektórzy nabierają się na to i płacą albo dają się oskubać trochę później, kiedy pucybut wpada w szał i drze się na całe gardło, że został oszukany.
W każdym razie czerwony ślad i lekkie pieczenie niedługo przypominały Młodszemu o jego niewiedzy a z wdzięczności, nigdy nie oddał mi tego wlepa :)



Stambuł to miasto kontrastów. Będąc tu, można na wiele sposobów opisać każdy dzień, każdą godzinę, minutę i każdy krok, a potem przejść tą samą drogą i od nowa poznawać znane miejsca.
Tym razem widzieliśmy ogród, Wielki bazar, Haga Sofia. Piliśmy kawę w restauracji, gdzie wdał się z nami w pogaduchy właściciel, który okazał się na koniec pokrzykiwaczem i kelnerem. Pokrzykiwacze krzyczą tu do przechodniów, żeby zachęcić ich do wizyty.





























Po południu nieprzyzwyczajeni do chodzenia, zrobiliśmy sobie drzemkę. Po drzemce obiad naprzeciwko i do fryzjera.
W sumie fryzjer to nic nadzwyczajnego. Łapie za brzytwę i co tam jeszcze trzeba. Norma. Brzytwa w ręku mistrza bezpiecznie przemieszcza się po łepetynie.
Teraz mycie. Głowa z impetem ląduje w umywalce przede mną, pchnięta znienacka. Mały figiel i nos złamany, ale udało się. Lodowata woda mrozi mózg, zmywając resztę zgolonych włosów. Już za chwilę głowa wraca do pionu a za nią ledwo nadążające kręgi szyjne. Nie sposób powstrzymać tej nadludzkiej siły, tak jak nie sposób przewidzieć następnego ruchu. Ręcznik narzucony na łepetynę omiata czaszkę jak papierem ściernym. Finezyjne dłonie fryzjera, przesuwając skórę w jedną i w drugą stronę, uciskają każdą część głowy z mocą imadła. Wtem palce, chyba wskazujące, obu rąk wdzierają się w moje uszy, aż do najgłębszych zapomnianych zakamarków. Kończąc z uszami, za chwilę wpychają gałki oczne do środka, kreśląc okręgi i rwąc brwi. Żeby tego było mało, czuję jak przez ręcznik, te same pucołowate dłonie ciągną mnie za nos, pozbawiając go wody po prysznicu i naturalnej wilgoci zebranej w geście obrony organizmu. Nagle koniec tego gwałtu. Nastaje spokój. Ręcznik przestaje rysować facjatę, ucisk na czaszkę mija, a skóra wraca na miejsce.
To jednak jeszcze nie koniec… Człowiek ten, że zna swój fach nie od dziś. Bierze w dłoń pęsetę i wyrywa jeden włos z ucha. Chyba nie jest usatysfakcjonowany. Ze specjalnego pudełeczka wyjmuje patyk zakończony czymś białym. Nasącza jego koniec płynem z małego flakonika i szoruje tym obie małżowiny. Teraz to, co ma w ręku podpala i przytyka do jednego i drugiego ucha! Błękitny płomyk dziarsko przeskakuje do zwilżonych łatwopalnym płynem uszu, niszcząc bezpowrotnie rosnące tam włoski… Jeszcze dwa gaszące chlaśnięcia ręcznika i gotowe.
Po traumatycznym zdarzeniu pozostał unoszący się w powietrzu delikatny swąd spalonych włosów. Człowiek rzeczywiście ma fach w ręku! Piękny, pachnący i umyty, prawie po transplantacji, zamieniam się miejscem z Młodszym.





Po tym zdarzeniu przypomniałem sobie o Dolarach. Zmanipulowałem w ustawieniach konta wszystko tak, że mam wolną rękę. Wybrałem więc ile się dało i z tym do kantoru. Teraz już naprawdę niewiele brakuje do zamierzonej sumki.



Ponieważ przed nami daleka droga, powstrzymam się od dalszego opisu miasta miast i naszych tu perypetii. Za to trochę was oszukam i wstawię to, co już kiedyś o Stambule napisałem i co podtrzymuję do teraz. Zwyczajnie nie chcę się powtarzać tylko innymi słowami. Kto będzie miał ochotę, przeczyta.



Stambuł to centrum kulturowe Turcji. Miasto dwóch kontynentów i wielu kontrastów. Rozciąga się od morza Marmara do Morza Czarnego, jednocześnie rozpłatane będąc na pół cieśniną Bosfor. To najczęściej odwiedzana przez turystów aglomeracja na Świecie. Miasto piękne a zachwycające budowle z listy światowego dziedzictwa UNESCO tylko dodają mu uroku, tajemniczości.
Klimat tu panujący, pomieszanie kultur, jedzenie, bazary, specyficzny harmider, ludzie i ich różnorodność... Wszystko to przyciąga do siebie, wabi i kusi, żeby zostać, zasmakować, pobyć.
Ale Stambuł to nie tylko zatykająca dech Haga Sofia — perła architektury Bizantyjskiej, Błękitny Meczet — najwspanialszy przykład "klasycznego okresu" sztuki islamskiej w Turcji, albo Cysterna Bazyliki zbudowana pod ziemią.
Turyści zachłannie zagarniają do swojej pamięci i aparatów tylko to, co pokazuje przewodnik z księgarni. Reszta zachodzi mgłą niesmaku, zapada w niepamięć i szybko zanika.
W końcu wakacje, wycieczka, turystyka ma się po czasie dobrze kojarzyć. Poza tym nie sądzę, żeby biura turystyczne zachęcały do oglądania miejsc prawdziwych, wykształconych za pomocą ludzi ich krótkich, zawiłych historii, teraźniejszości. Miejsc, w których mieszkają, kochają się, jedzą i żyją, często z wielkim trudem zrównując swoje możliwości z potrzebami.
Miejsca takie, wyraźnie pokazują różnicę między tzw. Złotym Rogiem z jego wspaniałościami bez jednego papierka na ulicy a prawdziwym życiem gwarnie toczącym się tuż obok.
Codzienność przeciętnych ludzi, rdzennych mieszkańców Stambułu czy napływowych emigrantów, jest silnie związane z turystyką w dystrykcie Fatih.
Zabytki i przemysł turystyczny są aortą karmiącą ich i ich rodziny na różne sposoby. Co bogatsi mają stoisko na krytym dachem Wielkim Bazarze. Inni sprzedają sok wyciskany na miejscu z pomarańczy albo granatów. Są pucybuci próbujący nabrać ludzi socjotechnicznymi sztuczkami na trochę pieniędzy. Kobiety handlujące czym popadnie przed bramami meczetów. Ślepiec całymi dniami siedzący pod murem z wagą, licząc że ktoś zważy się zostawiając jakiś grosz. Tragarze nieraz tak starzy, że ma się wrażenie liczący ostatnie swoje dni. Dzieci wyuczone żebractwa, obskakujące nieopatrznie litującego się turystę jak psy smakowitą kość. Straganiarze skręcający z różnych marek tytoniu papierosy. Człowiek z wózkiem, na którym leżą ogórki do obrania. Obiera je i soli, sprzedając na poczekaniu, a to czy dużo sprzedał można sprawdzić po ilości wody ze sprzedanych warzyw, zbierającej się w jednym z rogów wózka.
Fatih to miejsce pracy dla każdego, kto przybył do tej metropolii z prowincji po swój kawałek szczęścia. To wszystko jest więcej warte od popatrzenia na pradawną historię wielkich władców i ich budowle. Ulice tętnią życiem, pachną różnorodnością, co dzień tworzą nowe obrazy i są historią dopiero tworzoną i to na naszych oczach.
W takich miejscach wyznawana wiara, polityczne upodobania i wszystko inne co może różnić ludzi, traci na znaczeniu na rzecz utrzymania się na powierzchni...
Na początku obaj czuliśmy się dość dziwnie wśród tych ludzi. Jakby trochę lepsi.
Ja ze stałą pracą, pewnością jutra, przykuty do przeróżnych wygód, patrzący na "inny" świat przez pryzmat tego, co podetknie mi się pod nos w wyczytanych informacjach... Krzysiek — student bez zobowiązań.
Po pobycie tutaj już nie byliśmy pewni tej swojej "lepszości". Bo kim byłby wrzucony znienacka w tą rzeczywistość człowiek z wygodnej Unii Europejskiej? Co by robił? Czy starczyłoby mu ikry, żeby choć w połowie radzić sobie jak ci ludzie?
Haga Sofia i reszta już nie jawią nam się jako coś wielkiego i wartego zobaczenia. Ludzie, których tam poznaliśmy od najlepszej strony owszem.
Właśnie ta dzielnica zwana "Złotym Rogiem" jest kwintesencją miasta. Poznać Stambuł takim, jakiego nie widzi się na co dzień i jakiego większość turystów nie zobaczy, zatopiwszy wzrok w przewodnikach.
To miasto jest nieprzebraną skarbnicą wiedzy o historii. Pełne różnorodności kulturowej, wymieszanych światów, różnych religii. Taki tygiel alchemika, w którym można znaleźć najbardziej zaskakujące substancje.
Jeśli już nie szukasz muzeów, meczetów zapełnionych błyskiem fleszy i rozmów we wszystkich językach świata, to w mieście tym jest miejsce i dla ciebie.
Wąskie uliczki z kawiarniami, gdzie usłużni kelnerzy tylko czekają, żebyś spojrzał w ich stronę. Ciche zakątki opadających w dół po samą Cieśninę Bosfor uliczek. Klimatyczne zaułki nieskalane okiem Japończyka w chińskich klapkach trzymającego kurczowo plecak przed sobą.
Gdzie spojrzeć, tam jeszcze cię nie było. Gdzie usiąść, czas się w tym momencie zatrzyma. Gdzie pójść, przygoda pewna. Takim zdaje się Stambuł. Trzeba szerzej wspomnieć o ludziach. Trzeba, ale to jest temat na inny wpis, jakiś artykuł, książkę... Książkę albo sam nie wiem co. Ja się nie podejmę, bo nie umiem.







































































Mapa niekompletna.


CF
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #11 dnia: Luty 16, 2021, 23:00:27 »
 :deadtop4:

9 dzień. 28 kwietnia.
Turcja. Stambuł - Merzifon

Licznik: 94925 – 95554
629 km





Młodszy zmienia kolory jak kameleon. Od zielonego do blado papierowego. Wisi nieborak przy burcie, a jego błędnik rozrabia, drażniony miarowym kołysaniem fal Cieśniny Bosfor. Uśmiech zniknął gdzieś pośród trzewi targanymi nudnościami, oczy zmętniały, rozum nie rozumie. Niewiele brakuje, żeby oddał dwie ciorby z takim smakiem zajadane na śniadanie w barze naprzeciwko otelu. Dwie, bo każdy z nas mimowolnie chciał opóźnić wyjazd z Miasta Miast. Zresztą niepotrzebnie. Żeby wydostać się z megalopolis na wschód, trzeba pokonać jakieś 60 kilometrów miejskiego ruchu. Przeważnie to długie proste. Czasem ruch tu niewielki a czasem taki, że i ułańska fantazja i warszawska szkoła korkowa niewiele pomagała.
Cieśninę można pokonać na różne sposoby. Mostem, mostem płatnym – autostradowym, tunelem i promem. Prom wydał mi się najlepszy, bo mostami już jechałem, a w tunelu jak to w tunelu. Nic nie widać.
Młodszy z godnością przetrwał tę trudną próbę. Za kilkanaście minut minęliśmy latarnię morską zwaną Wieżą Lenarda i dobiliśmy do brzegu po stronie azjatyckiej.





























Z tą Azją to rzecz jasna sprawa umowna. Nic się nie zmienia ani w architekturze miasta, ani wśród ludzi. Jednak jest coś magicznego w przekraczaniu tej wyimaginowanej linii i przemieszczeniu się „na inny kontynent”. Trochę wyobraźni i słońce mocniej grzeje, drogi są prostsze a znane przecież drzewa, bardziej egzotyczne.
Po jakimś czasie ruch maleje i bywa, że po horyzont nie widać nawet jednego samochodu. Wtedy nie trzeba się spieszyć. Drogi i tak nie ubywa. Niezależnie od prędkości nic się nie zmienia. Ten sam asfalt, ta sama roślinność, te same bariery ochronne, takie samo niebo i rzadkie chmury na nim. Zamiast pędzić bez celu, można zatopić się w tym wszystkim i cieszyć swobodą podróżowania. To proste życie z dwoma kołami pod sobą generuje jakiś taki wewnętrzny spokój o najbliższą przyszłość i nawet niekończący się podmuch ciepłego powietrza, sprawia niespotykaną przyjemność. To się chyba nazywa beztroska.
Przemieszczamy się tak, czasem się wyprzedzając, czasem jedziemy obok siebie, a czasem znikamy sobie nawzajem za niewielkim wzniesieniem.



Droga jednak mija. Przystanki robimy, żeby zaspokoić pragnienie albo zażyć cienia i dać odpocząć sobie i motocyklom. Przy tej okazji można sprawdzić stan oleju albo napędu. Drobne rzeczy umilające podróż i dodające werwy, kiedy wszystko w porządku.





W przydrożnym barze jemy obiad, znów jedziemy, zatrzymujemy się i znów jedziemy. I tak do zachodu słońca.







Teraz trzeba pomyśleć o najbliższej przyszłości. Kontrolka rezerwy właśnie oznajmiła, że czas poszukać stacji benzynowej. W Turcji to najłatwiejsza rzecz z najłatwiejszych. Stacje są niemal wszędzie. Można odnieść wrażenie, że otwierając przysłowiową lodówkę, wyskoczy stamtąd dystrybutor. No i zbliża się mrok. Słońce już nisko. Nie lubię jeździć nocą. Wtedy niewiele widać.
Jadąc obwodnicą, właśnie minęliśmy miasto Merzifon, i pojawiło się co? Stacja benzynowa. Przez chwilę debatujemy nad dzisiejszym noclegiem, aż Młodszy idzie w tej sprawie do obsługi. Wpadł na pomysł, że może pozwolą nam rozbić namioty w zakątku przy ogrodzeniu.
Młodszy wraca a za nim człowiek ze stacji. O namiotach mowy nie ma. Nie dlatego, że nie wolno. Dlatego, że będziemy spać w sali modlitewnej wyznawców Islamu. Czy w kaplicy można by przenocować?
Przeprowadzamy motocykle na tyły stacji a tam niewielki budynek.
Człowiek ze stacji zaprasza nas do środka i pokazuje co i jak.
– Tu można się umyć* – Wskazuje na drzwi do WC.
– Tutaj pokój dla mężczyzn* – pokazuje palcem na niewielkie, skromnie urządzone pomieszczenie. Dwa obrazy na ścianie i Koran w kilku egzemplarzach ustawionych na grzejniku. Założę się, że tam gdzie okno, to kierunek na świątynię Kaaby w Mekce.
Jest też dużo mniejszy pokoik oddzielony foliową kotarą. Tutaj modlą się kobiety.
Z początku bardzo nieśmiało podszedłem do tego pomysłu. Młodszy chyba też był lekko zmieszany. Mimo wszystko to nie piwnica ani przystanek. Nie mając wyjścia, bagaże walnęliśmy bezładnie pod ścianą w większym pomieszczeniu. W końcu mężczyźni. Na to człowiek z obsługi stacji kiwnął głową z aprobatą i zadowolony odszedł do swojej pracy. Na odchodne jeszcze powtórzył kilka razy, że w razie potrzeby jakiejkolwiek, możemy go znaleźć... na stacji.
To nie hotel i wypada się zachować przynajmniej jako tako. Wszystko przenieśliśmy do części dla kobiet, uznając, że tam możemy mieć mniej odwiedzin i więcej spokoju.





I dobrze się stało. Wierni nawiedzali to miejsce jeszcze wiele razy, zanim zrobiło się całkowicie ciemno i dość późno. Nie chcąc przeszkadzać w duchowym rytuale, przejezdnym muzułmanom, cierpliwie czekaliśmy prawie do północy. Wtedy buty w rękę i szybko do mniejszego pokoju. Każdy wskoczył do swojego śpiwora i spać, licząc na to, że żadna niewiasta tej nocy nie zejdzie na zawał.













Mapy





* Wolne tłumaczenie wypowiedzi, częściowo w języku tureckim, częściowo angielskim.

CF
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #12 dnia: Luty 18, 2021, 08:58:34 »
 :deadtop4:

Turcja. Merzifon – Trabzon.

Licznik 95554 – 95995
441 km.


Śpiewny szept recytuje namolne Allach Akbar, Allah Akbar. Wdziera się do uszu, wibruje i przepada, żeby zaraz wrócić echem. Jest coraz bliżej i bliżej, aż siada na uchu i wypełnia głowę. Oczy już otwarte, ale jeszcze nic nie widzą. Biała plama. Za chwilę wraca mi świadomość. Przypomniałem sobie gdzie jestem i co robię. Sen odszedł całkowicie. Głos pochodzi zza ściany. To muzułmanin wypowiada swoją Al-Fadżr*. Biała plama to nic innego jak sufit małego pokoiku do modlenia się, dla kobiet. Młodszy też już nie śpi. Wystarczyło porozumiewawcze spojrzenie i czekamy znieruchomiali, bo śpiwory szeleszczą. Kiedy pobożny człowiek wychodzi, my w te pędy za buty, za bambetle i do motocykli. Niezręczna sytuacja. To było trochę jak podsłuchiwanie intymnej rozmowy.
Na zewnątrz rześko. Chłodne jeszcze promienie porannego słońca rażą w oczy, a zimny jeszcze wiatr, każe cieplej się ubrać.









Młodszy głodny. Pokazuje mi to na migi. Mamy ustalone różne znaki na różne okoliczności. Przy pierwszej okazji zjeżdżamy z głównej drogi. Jest coś w rodzaju zieleniaka. Świeża, wielka bułka i trochę sera wystarczy. Siadamy gdziekolwiek, żeby to zjeść. Słońce daje już ciepło. Jeszcze tylko dłonie nie wróciły do normalnej temperatury.





Pół godziny drogi dalej, znowu się zatrzymujemy. Tym razem, żeby się porozbierać, bo już gorąco.





Pół godziny drogi jeszcze dalej zatrzymujemy się znowu, ale nie z własnej woli. Policja drogowa. Zimny dreszcz żalu nad wskazaniem prędkości, jaką pamiętam ostatnią, przeszywa mnie na wylot. To będzie kosztowało…
Policjant zabiera nasze dokumenty i odchodzi do radiowozu. Wokół inni policjanci i żołnierze. Czekamy. Czekamy i robimy zakłady o sumę i czas do zapłacenia mandatów. Nastroje nietęgie. Za kilka minut policjant wraca z naszymi dokumentami. Bez zbędnych ceregieli oddaje każdemu z osobna i każe jechać, życząc dobrej podróży. Po angielsku.
Zwykła kontrola. Zwykła niezwykła. W końcu od zeszłego roku trwa stan wyjątkowy, a władze Turcji zawiesiły obowiązywanie na terenie kraju Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Wiadomo co to znaczy. Znaczy to dla nas tyle, że taki policjant może wszystko i jeszcze trochę.





Głęboki oddech, szczęki kasków w dół i droga znów cieszy, kilometry mijają, wiatr wieje. Tego dnia robiliśmy jeszcze kilka przystanków. Na przykład na gorącą herbatę z dymiącego prawdziwym dymem urządzenia. Przy tej okazji Młodszy zorientował się, że jakimś sposobem jedna strona szyby kasku jest odkręcona. Do naprawy użył monety, bo nie chciało mu się wyjmować śrubokręta.





Jeszcze jeden przystanek. Zadbany, duży parking. Ławy z ławkami do siedzenia osłonięte mizernym cieniem młodych jeszcze drzew. Nie ma betonu tylko żwir. Kosze na śmieci i kran z bieżącą, zimną wodą. Motocykle parkujemy dwa miejsca dalej od jedynego samochodu. Na ławce siedzi para młodych ludzi. Tuż przy nich dziewczynka i chłopiec, bawią się kamykami. To ich dzieci.
Mężczyzna około 20 może 25 lat, dokładnie ogolony, chudy i nie za wysoki brunet. Uroda typowo turecka. Dżinsowe spodnie, koszulka typu polo. Ona lekko przy kości. Długie włosy schowane pod kolorową chustą. Ubrana w zwiewną, jasnoniebieską sukienkę. Rozmawiają sobie, popijając napoje. Nie chcąc przeszkadzać, zajmujemy ławę w pewnym oddaleniu. Patrzą z zaciekawieniem. Wyciągamy swoje frykasy, bo kiszki marsza grają. Na stole ląduje baton czekoladowy, reszta bułki ze śniadania na krawężniku, resztka wody w butelce. Śmiejemy się z tych dóbr, jaką to dietę przyszło nam wprowadzać w podróżnicze życie.
Na to para przesiada się do ławy obok. Ona milczy, on mówi. Raczej pyta. Skąd, dokąd, jak się nam tu podoba, kto jest prezydentem w Polsce a kto ministrem obrony, i tak dalej. Nie będę się dokładnie rozpisywał o czym rozmowa była, bo i nie pamiętam i nie zapisałem wszystkiego.
Jego słaby angielski jest lepszy od mojego. Lekko podirytowany, próbuje tłumaczyć, powtarza co ważniejsze słowa wolno. Nie mogąc wydusić ze mnie szczegółów, które go interesują, zaczyna o swoim kraju, o przywódcy, piłce nożnej, chyba o święcie jakimś, aktualnym stanie gospodarki i o silnej armii.
Okazuje się, że zaciągnął się do wojska i właśnie żona i dzieci odprowadzają go do jednostki. Chce pomóc utrzymać porządek i… Jeśli dobrze zrozumiałem tępić terrorystów na południu. Idzie na wojnę. Chyba tę kwestię zrozumiałem aż za dobrze. Na południu mieszkają albo raczej mieszkali Kurdowie. Teraz zostali przegonieni do Syrii i Iraku. Poznałem jednego, kiedy wynająłem u niego pokój. To było w 2014 roku. Opowiadał, że żyć trudno, choć jeszcze nikt nikomu bezpośrednio nie zagrażał. Teraz nie mogą już mieszkać w swoich domach rodzinnych, prowadzić interesów i żyć jak dawniej. Przeganiani są nie słowem a kulami karabinów.
– Terrorist? Where are the terrorists? – pytam zaskoczony tak zdecydowaną postawą.
W tej samej chwili przyjazny uśmiech zniknął gdzieś z twarzy mojego rozmówcy. Mówił coraz szybciej, a ja coraz mniej rozumiałem. W końcu zaczęło mu przeszkadzać i to, że turyści jeżdżą po jego kraju… motocyklami. Że nie znają Tureckiego. I że Polska czegoś tam nie dotrzymała czy może raczej mecz jakiś koszykówki wygrała. To bez znaczenia. Wyraźnie pije do nas. Wpadł biedaczysko w samonakręcającą się spiralę nienawiści i tak nakręcał się i nakręcał, aż głos podnosić zaczął i rękoma wymachiwać. Żona milczy, zajęta pilnowaniem dzieci.
Młodszy angielski zna lepiej ode mnie i od człowieka przede mną. Widzę kątem oka jak wsuwa ręce do kieszeni. Porozumiewawczo kręcę głową na NIE. Wiem co tam ma.
– Sorry – Przerywam w pół zdania, czerwonemu już na twarzy narwańcowi wypowiedź.
– Młodszy przynieś wodę – zwracam się do brata, podając mu pustą, plastikową butelkę.
Ten butelkę wziął i odszedł kilka kroków do kranu. Teraz narwaniec mnie miał przed sobą, Młodszego za plecami. To wystarczyło i na chwilę zmieszało niedoszłego napastnika, więc zgrabnie pożegnałem się bezdotykowo, na koniec dodając: si ju lejter.
Niespiesznie pozakładaliśmy na siebie ciuchy, kaski, rękawice i wjechaliśmy na asfalt, machając nacjonaliście na pożegnanie. Jaki smutny musi być los młodego człowieka owładniętego taką nienawiścią… Jak smutny musi być los żony, której mąż ją zostawi niedługo, z nadzieją na „słuszne” zabijanie innych ludzi, innych mężów i ojców…

Do Trabzon dojechaliśmy wczesnym popołudniem. Od razu trafiłem do otelu, w którym kiedyś już nocowałem. Nazywa się wzniośle BULVAR PALAS OTEL. Ani przy bulwarze nie stoi ani to pałac. Po prostu otel. Wygód ma tyle akurat, żeby położyć gdzieś głowę na noc. Za to jest blisko wszystkiego.
Nawet nie trzeba wchodzić do środka, żeby załatwić formalności. Na nasz widok Mehmet** poderwał się z krzesełka po drugiej stronie ulicy i wita się jak ze starymi kumplami. Może to taki zwyczaj. Przecież nie może mnie pamiętać.
Mając zamiar zostać tu jeszcze jutro, przechodzimy do interesów. Jeszcze siedząc na motocyklach, targujemy cenę za pomocą kalkulatora. Nie dlatego, żeby było szybko. Upał zawsze daje się we znaki. Zadkom też. Po dzisiejszym odcinku każda zmiana położenia tej części ciała, to bolesne przypomnienie przejechanych kilometrów :)













Po prysznicu w łazience na korytarzu, idziemy szukać jedzenia.
Otel położony jest blisko bazaru, więc jest klimatycznie a na dodatek o jedzenie nietrudno.
W uliczce obok, w wejściu, stoi staruszek. Zaprasza nas do swojego małego baru na jedzenie, uśmiechając się przyjaźnie. Nie skorzystaliśmy z uprzejmości dziadka, bo idziemy w miejsce, gdzie poprzednim razem najadłem się pysznych rzeczy, łącznie z ostrymi, zielonymi papryczkami, których moc można ugasić tylko tamtejszym kefirem.
Ale… Zapomniałem o najważniejszym. Moje motocyklowe buty stają się sandałami. Schodzone, zjeżdżone, zaniedbane i popękane, domagają się natychmiastowej naprawy. Wiem gdzie jest szewc. Taki prawdziwy. Wracam do pokoju i za kilka minut jesteśmy w wąskiej, wyludnionej uliczce z kamienia. Wysokie, stare budynki nie przepuszczają promieni słonecznych i bronią dostępu hałasowi miejskiemu. Słychać tylko nasze ciche kroki po bruku a świadkiem naszego przemarszu jest stary, plamiasty kocur, siedzący pod ścianą. Ta uliczka to jakby zaplecze sklepów, które są po drugiej stronie budynków. Tylko jedna witryna jest niezbyt intensywnie oświetlona a drzwi uchylone.

Szewc
Ciasne pomieszczenie wypełnione starymi butami. Leżą pod ścianami w pozornym bezładzie. Na półkach poustawiane są gotowe do odbioru i te czekające na swoją kolej. Intensywny zapach butaprenu drażni nozdrza. Za dużą, zieloną, metalową maszyną, siedzi łysawy, brodaty mężczyzna. W kącie stoi jeszcze jedno urządzenie, niewiadomego przeznaczenia. Szewc chyba niedawno miał gościa. Na starym stole stoją dwie szklaneczki po herbacie. Teraz zajęty pracą, ledwo zauważył nasze najście. Czekam cierpliwie, aż maszyna skończy swoje terkotanie. Skończyła. Słychać tylko dźwięki z telewizora, uwieszonego pod sufitem. Mężczyzna wstał, wytarł czarne od gumy dłonie w spodnie i przywitał się z nami, pytająco zawieszając spojrzenie. Wie, że nietutejsi. Będzie łatwiej. Wyciągam buciory z torby i pokazuję gdzie dziury, gdzie się odkleja, gdzie nie ma już nici, pomagając sobie przy tym po polsku. Szewc jeden but wziął do ręki, pomacał, sięgnął do środka, wygiął czubek, powciskał palec w dziury. Przesunąwszy drugi bucior nogą do siebie, usiadł za maszyną na zydlu i nam gestem kazał zrobić to samo. Pod oknem witryny stara, kiedyś chyba bordowa wersalka. Miejsca jest tak mało, że wystarczy zgiąć kolana. Tu właśnie usiedliśmy.
Najpierw klej. Smaruje powyrywane miejsca, podpala zapalniczką i ściska całość rękoma. Maszyna znów się rozhałasowała, napędzana siłą mięśni. Szewc sprawnymi ruchami wsuwa bucior na prowadnicę i obraca nim, przywracając użyteczność. Kierunek szycia nadaje motylkiem nad igłą. Kiedy doszedł do czubka, zielona maszyna zamilkła. Jest za krótka. Zabiera szewc but i wsuwa go na błyszczący czubek maszyny, nad której przeznaczeniem się zastanawiałem. To maszyna do ratowania czubków :) Cała operacja trwała może piętnaście minut.
Teraz może nieprzemakalne nie będą, ale przynajmniej się nie rozpadną. Skleił i zszył nawet podeszwę, która oddzieliwszy się, chlapała przy chodzeniu, jak głodny krokodyl.
Rękodzielnictwo użytkowe. Mistrz wskrzeszania przedmiotów martwych.



Buciory wędrują z powrotem do pokoju na drugim piętrze otelu.
Znów mijamy tego samego starca, zapraszającego nas z drzwi swojej restauracyjki. Znowu uprzejmie odmawiamy, mając nadzieję na zieloną odmianę czuszki palącą podniebienie.
Po prawdziwej uczcie w niby zwyczajnym barze z kebabem wędrujemy do późnego wieczora po okolicy, podglądając życie mieszkańców Trabzon.
Żeby nie narażać się na oskarżenia o grafomanię, powstrzymam się od opisów i resztę miejsc, do których poszliśmy tego dnia, pokażę po prostu na kilku zdjęciach.









































































Mapy:





CF

* Pierwsza, poranna modlitwa muzułmanina.
** Imię zmyślone na potrzeby tekstu. Nigdy nie zapisałem tego prawdziwego.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #13 dnia: Luty 18, 2021, 23:09:19 »
 :deadtop4:


11 dzień. 30 kwietnia.
Turcja - Trabzon


10 km pieszo.

Włóczęgostwo





Tego dnia przemaszerowaliśmy ulicami Trabzon niespełna 10 kilometrów. Pełni nadziei na egzotykę bazaru, szukaliśmy miejsc starych i z przeszłością. Tutejszy bazar to jednak w większości chińskie, bezduszne produkty. Mimo to Młodszy znalazł jednak coś dla siebie :)











Znów natknąłem się na ten sam ostatni ptasi konwój.





Chodziliśmy po pustych uliczkach i zatłoczonych. Trafiliśmy raz na zabudowę mieszkalną. Takie blokowisko.
Na jednym ze skwerów młodszy próbował coś zarobić.



















Podglądaliśmy też, jak prawidłowo robi się selfi. Te nowoczesne smartfony potrafią naprawdę wiele poprawić.













Wyciągnąłem z bankomatu resztę potrzebnej gotówki i wymieniłem na Dolary. Teraz już naprawdę mam tę sprawę z głowy.
Przy okazji szukaliśmy miejsca, gdzie mógłbym skopiować swoje karty pamięci, ale z mizernym skutkiem.


Kolacja
Po długim marszu uliczkami miasta, po raz kolejny dopadł nas głód.
– Chodźmy do tego poczciwca, co nas tak uprzejmie zapraszał. Nie wyglądał na krezusa, a w środku zawsze ktoś siedział. Ktoś miejscowy. Oni wiedzą, gdzie jest dobre jedzenie – Proponuję.

Miły staruszek wciąż w drzwiach, jakby czekał na nas. Łagodny uśmiech zawitał na porysowanej zmarszczkami twarzy. Usłużnie odsunął się, wpuszczając nas do środka.
Przekroczyliśmy próg, a ten od razu pokazuje nam sam koniec pomieszczenia. Na końcu jest kuchnia a w niej, jak to bywa, kucharz. Zdaje się, że to syn siwiutkiego właściciela.
Jesteśmy w kulinarnym potrzasku. Na wielkiej płycie cztery gary i kuweta. Za nimi, tuż przy lekko ochlapanym tłuszczem lustrze, zaschnięte resztki tego, co kiedyś wypadło z gotujących się potraw. Myślę, że dopiero datowanie radiowęglowe mogłoby w przybliżeniu określić wiek tych resztek. Na oko wygląda, jakby można by tu odnaleźć część pierwszego posiłku założycieli miasta.
W jednym aluminiowym garze coś jak zupa tylko oddzielona od atmosfery grubą warstwą oleju. W drugim garze ryż. Ryż jest przeważnie dwukolorowy i pozlepiany w grudy. Prawie białego jest więcej. Ten żółtawy z brązowym odcieniem gdzieniegdzie szkli się, jakby stary był i zeschnięty. Jest też trochę szklisto-szarego na brzegach. W kuwecie mieszanina czegoś podobnego nieco do gulaszu. Mięso, kartofle, warzywa. Nie ma co uprzedzać się niepotrzebnie, bo jakieś resztki jedzenia przy lustrze. W końcu z lustra jeść nie będziemy. Bierzemy.





Sam kucharz odprowadza zagranicznych gości do stolika. Za chwilę lądują na nim szklanki, miska, przyprawy. Właściciel, mocno kulejąc, bo okazuje się, że jedna nogę ma dużo krótszą, niesie w dłoniach pieczywo. Pieczywo przejęte przez kucharza, ląduje na stole. Bardzo lubię takie bułki. Kiedy są świeże, ciepłe jeszcze i pachnące piekarnią, można je jeść bez końca. Te jednak już swoje przeszły. Chrupią, nawet kiedy łamie się ich miąższ. Trochę pachną wilgocią, mimo, że suche.



Mamy tez i ryż. Chyba szczęście nas nie opuszcza, bo większość jest z grudy prawie białego. Jeszcze tylko Młody musi wyjąć kłak spomiędzy ziaren i możemy zajadać. Wszak talerze z daniami głównymi przyszły pierwsze.



A nie. Jeszcze sztućce.



Ryż niezbyt podoba się podniebieniu. Zyskuje na smaku dopiero po pierwszej łyżce tego co w talerzu. Dlaczego? Woń baraniego mięsa z nutą słodyczy początków rozkładu białka zwierzęcego i kwaskowaty posmak skiśniętej zupy zaskakuje. Tworzą razem bukiet bardzo intensywny i przywodzą na myśl wszystkie klęski kulinarne świata.
Maszyna stop. Ja tylko w ustach trzymam i to przez chwilę. Młodszy, jak pelikan przełknął niechcący. Jednak mimo ryżu… Z przerażeniem zauważam, że młodszy purpury nabiera, powietrza mu brakuje i ogólnie zachowuje się jakby środki odkrztuśne brał w nadmiarze. Tyle dobrego, że zdążył chusteczek nabrać, bo… A zresztą. Niech to zostanie tam skąd pochodzi :)







Po gruntownym przebadaniu łyżką szalonej potrawy, okazało się, że to wcale nie mięso, tylko coś jak tchawice pocięte, może jelita albo inne jeszcze nierozpoznawalne podroby. Cóż. Widać nie dla każdego miejscowa kuchnia jest wystarczająco dobra.
Właściciel przywołany w sprawie rachunku, widząc że nam nie idzie, ów rachunek wystawił tak srogi, że w zasadzie mogłem przymusić Młodszego do zjedzenia obu dań :) Uśmiech zniknął z twarzy starca a jego postawa zmieniła się diametralnie tuż po tym jak wydał resztę.
Bilans zero. Głodni przyszliśmy, głodni wychodzimy.
Po drodze do otelu natknęliśmy się na cukiernię. Cukiernia wynagrodziła z nawiązką i męstwo Młodszego i moje poświęcenie. Baklawa, baklawa i jeszcze raz baklawa. No i jeszcze lody.











Lubię Tabriz. Tu za każdym razem coś ciekawego się dzieje.

Mapy.





CF
« Ostatnia zmiana: Luty 19, 2021, 11:15:40 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #14 dnia: Luty 20, 2021, 17:45:22 »
 :deadtop4:

12 dzień. 1 maja.
Turcja. Trabzon – Posof.

95995–96434
439 km.

Rytuał

W uliczkę wjeżdża biały pickup. Opony hałasują po bruku, mącąc dotychczasową ciszę. Zatrzymuje się i silnik diesla gaśnie. Z auta wysiada mężczyzna w sile wieku. Biała koszula, spodnie w kant, czarne, błyszczące pantofle. Kluczem przekręca zamek w ścianie i szeroka, harmonijkowa brama z blachy z łoskotem podnosi się, ukazując przestronny magazyn. Z kąta mężczyzna bierze miotłę i zamiata wolne miejsce na podłodze. Resztę powierzchni zajmują worki z mąką, puszki z olejem albo oliwą i inne pojemniki z niewiadomą zawartością. Drobiny kurzu wzbijają się w powietrze. To, co zostało, skrzętnie zbiera na szufelkę i wyrzuca do worka na śmieci. Teraz odkręca wodę i szlauchem polewa zamiecione miejsce. Słońce już oświetla okna ostatnich pięter budynku. Za dwie godziny będzie gorąco. Wszystko robi bez pośpiechu i dokładnie. Tak zachowuje się ktoś, kto od dawna powtarza te same czynności. W końcu wynosi na próg magazynu taboret, siada na nim i zapala papierosa, czekając na nadchodzący dzień. Dopiero teraz zauważył nas i w geście pozdrowienia kiwnął głową, zaciągając się dymem.
Każdy z nas ma swoje rytuały.
Właśnie skończyliśmy ciabatę i dopiliśmy po drugiej herbacie. Więcej nie da się przedłużać tej chwili. Nadszedł czas na nasz rytuał. Wracamy do otelu.





20 kilometrów przed granicą z Gruzją, w Hopa, sznur TIR'ów. Odbijamy na południe. Tym sposobem zostanie nam nie dwadzieścia, a trzysta kilometrów do granicy.
Jeszcze trochę paliwa mamy, ale odruchowo zjeżdżam na pierwszą napotkaną stację. Takie przyzwyczajenie. Jedziesz w góry, musisz mieć dużo benzyny, choćby to była Turcja.
I dobrze się stało. Tuż obok zajazd, a w nim jedzenie i kawa.









Jest około dziesiątej, a termometr na stacji już pokazuje 30 stopni. Upał jest męczący tym bardziej że w powietrzu czuć wpływ wilgoci znad morza. Liczę, że wyżej będzie chłodniej. I na logikę tak powinno być. Jednak razem z wysokością, temperatura wcale nie maleje.

***

GPS wyświetla bazgroły, jakby dziecko uczyło się rysować. Serpentyny mnożą się na wyświetlaczu. Przerwy robimy częściej niż zwykle. Żeby rozprostować kości, ale i nie sposób nie zatrzymać się, żeby podziwiać przyrodę.









Co jakiś czas rozdzielamy się. A to mi się coś spodoba albo Młodszemu zachce się zrobić zdjęcie. Droga nie ma rozjazdów, więc się nie pogubimy.
Właśnie Młodszy został w tyle, kiedy pomyślałem, że mimo braku cienia, warto zatrzymać się na krótką sesję. Widać stąd zalesione wzgórza, przecinające je drogi a w tle jakby za lekką mgłą morze.
Pod kołami już chrzęści żwir, już zwalniam, hamuję, ale o centymetr za bardzo przechyliłem się w prawo. Utrzymałbym, ale żwir tu owalny, z otoczaków. Działa prawie jak kulki. But uśliznął się. Powoli, powoli, tracąc siły w martwym ciągu, położyłem motocykl. Dobrze, że przy tym sam się nie rozjechałem na kamieniach, bo od tej pory robiłbym szpagaty na poczekaniu.
Parsknąłem śmiechem na swoje niedołęstwo. Sam nie podniosę go bez zdjęcia bagażu. Poza tym w takiej spiekocie nie chce się robić więcej niż trzeba. W takim oto stylu przegrałem po raz kolejny z grawitacją.
Za kilka dosłownie chwil słyszę motocykl Młodszego. Pewnie nie zauważyłby mnie, gdyby nie przyciągnął jego uwagi ten sam widok.
















***

Pijemy zimne napoje siedząc na krawężniku. Automatyczne drzwi stacji benzynowej otwierają się i zamykają co chwila. W innym miejscu nie ma cienia.
Na tyłach stacji barierka oddzielająca betonowy placyk od przepaści. W dole sztuczny zbiornik otoczony wzniesieniami.





Dalsza droga to same niewiadome. Nie wiadomo czy jechać, czy zatrzymywać się co chwila, żeby podziwiać surową przyrodę albo konsekwencję ingerencji człowieka w majestat gór.



































Im jesteśmy wyżej, tym bardziej zalew ściskany jest przez góry. W końcu zostaje wąska rzeka w kanionie.
Tony wody uwięzione w skalnym korycie, wściekle przewalają się przez głazy. Huk rzeki w kolorze kawy z mlekiem zagłusza nawet silnik motocykla.













Kilka kilometrów dalej i nieco wyżej, wypłukany muł spływający razem z roztopionym śniegiem z wysokich gór, niechętnie miesza się z właściwą rzeką.








***

Szerokie łuki, ciasne serpentyny, pustkowia i wioski, nie pozwalają się nudzić. Od momentu jak odbiliśmy na południe w Hope, jeszcze nie jechaliśmy w dół.
Teraz dopiero czuć, że upał zelżał. Widać dokąd wiosna sięga swoim ciepłym tchnieniem. Powyżej tej wyimaginowanej linii zalega stary śnieg, porzucony przez odchodzącą zimę.























Cieśninie, czy może głód, albo lekkie odwodnienie, na chwilę porozłączały nam synapsy.
Głupawka powinna znaleźć się w leksykonie chorób o podłożu psychicznym. Właśnie mamy atak. Durny śmiech do łez niesie się daleko, daleko. Młodszy zwija się ze śmiechu, aż utrzymać pionu nie może. Ja oparty o śnieżną ścianę utrzymać się mogę, ale za to czuję, jak siada mi psychika. Żaden oczywiście nie wie z jakiego powodu ten atak.
Nagły, niekontrolowany impuls. Z tego śmiechu przyrżnąłem z całej siły w ścianę za mną. Na moje nieszczęście był mocno ubity i ledwo się poddał. Na ułamek sekundy odcięło mi wizję.
Niezbadane są śniegi Gór Kaçkar… Tak jak niezbadane są ścieżki ewolucji...  :deadbandit:
Jeszcze kilka zdjęć i ruszamy. Za 200 metrów stop. Zza góry przy której tak świetnie się bawiliśmy, wypływa na nas sina chmura. Natychmiast zrobiło się zimno, wietrznie i mokro. Trzeba się doubrać.























Na przełęcz Çam (Çam Geçidi)* wjeżdżamy jak do innego świata. Po słońcu zostało wspomnienie. Śnieg z deszczem, nisko zawieszone, szaro-bure chmury i silny wiatr na otwartej przestrzeni. GPS pokazuje ponad 2400 m npm, a temperatura obniżyła się znacznie poniżej komfortowej. Stawiam, że jest jakieś 5 stopni.
Czasem wiatr napędza taką ilość chmur, że robi się niemal jak w nocy. Dookoła leje a wody opadają na pola i wioski. Czasem któraś z komórek potężnie rozbłyśnie piorunem. Gwałtowność tego procesu przyprawia o ciarki a jego bliskość i ogrom chmur, mimo wszystko o zachwyt.























Jechaliśmy w górę, teraz będziemy zjeżdżać w dół. Na naszej drodze miasto Ardahan. Tutaj wyszukaliśmy bankomat, bo Młodszemu kończy się gotówka i jadłodajnie z kebabem, bo jesteśmy głodni. Jemy przy ulicy, kiedy zaczepia nas młody, chuderlawy Szwajcar. Po krótkiej rozmowie okazało się, że przyjechał tu ze swojego kraju… rowerem. Biorąc pod uwagę nachylenie podjazdów i trudne warunki… Poziom dzielności 10/10. Podziwiam ludzi, dla których nie ma przeszkód, a idea i jej spełnienie jest świętością.
Do granicy zostało około 90 kilometrów. Możemy nie dojechać przed zmrokiem. Nie dojedziemy na pewno. Z drugiej strony za wcześnie na szukanie noclegu.



Za Ardahan, znowu się wspinamy. Wioski wyglądają na coraz biedniejsze a budynki stare i zaniedbane. Są też miejsca wyglądające na koczowiska. Namioty z plandeki albo grubej folii. Wokół koczowisk, pełno niewiadomego pochodzenia gratów w bezładzie.






***

Do zachodu słońca za horyzont jeszcze półtorej godziny. Za chwilę opadnie za ośnieżone szczyty. Lodowaty wiatr smaga policzki. Ciężkie chmury tuż nad głową przewalają się, ciskając deszczem to znów śniegiem kłującym jak szpilki. Zdrętwiałą dłonią ledwo wyczuwam aparat i spust migawki.
Świst wichru zawodzi złowrogą nutą. Trzeba by krzyczeć, żeby coś powiedzieć. Dwóch facetów patrzy jak odległa, nieogrzewająca już gwiazda gaśnie, oddając tę część świata we władanie nocy. Zimno przenika pod kurtkę, kłuje w uszy, szkli oczy. Wiatr napierając nieregularnie, powoduje, że kiwamy się w rytm mroźnych podmuchów. Tylko my jesteśmy dowodem na istnienie wichru.
Krwawy zafarb światła rozlewa się po śniegu. Obraz nabrał ponurego życia, fantazyjnych form, dramatycznych kształtów.










***

Asfalt, choć marny i dziurawy lepiej kiedy jest. Remontowana droga, tam gdzie asfaltu już nie ma, powoduje, że trudno jest utrzymać kierunek na wprost na wzdłużnych, drobnych koleinach.

Na dnie doliny majaczą światła miasteczka. Zjeżdżamy serpentynami, a drogę oświetlają już tylko reflektory motocykli. Pod górę wdrapują się załadowane ciężarówki. Trzeba uważać, żeby nie być w zakręcie jednocześnie, bo się nie zmieścimy. Ostatnią prostą łagodnie zjeżdżamy do Posof. Nie od razu jednak mogliśmy poszukać noclegu. Z ciemności pobocza wyłania się sylwetka żołnierza. Teraz lepiej widać. Wyszedł z budki wartowniczej. Zatrzymuje nas machaniem latarki. Żołnierzy jest więcej, tylko są pochowani za workami z piaskiem. Zza jednej z prowizorycznych fortyfikacji wystaje lufa karabinu maszynowego. Może przypadkiem, może nie, teraz celuje prosto w nas. Tuż za posterunkiem dwa wozy bojowe i jedna terenówka. Skąd, dokąd, po co, dlaczego, gdzie dokumenty itd. Standardowe pytania. Turystów puszczają. Kiedy dokumenty wróciły z kontroli, możemy jechać dalej. Z łoskotem łańcuch opada na asfalt. Nie widziałem go wcześniej.

Wiem, gdzie jest otel. Dlatego tak pewnie jechaliśmy do Posof. Skręcamy w prawo i łagodny łuk prowadzi nas prosto na miejsce. Pewnie wjeżdżamy przez otwartą bramę i szlaban. Jesteśmy w połowie drogi do drzwi recepcji a tu jakiś ruch. Nagle mocne światło oświetliło cały plac. Trzech żołnierzy biegnie do nas, zdejmując broń z ramion. Nie celują. Zatrzymujemy się. Wszystko mówi się po turecku. Nic nie rozumiem. Teraz uświadamiam sobie, że w oknach otelu ciemno. Przyszedł ktoś starszy stopniem. Zna angielski.

- Wtargnęliśmy na teren jednostki wojskowej — tłumaczy Młodszy.

- Jakiej jednostki? To otel.

Okazało się, że otelem był. Teraz to koszary. Nieporozumienie. Ów dowódca cierpliwie wytłumaczył, gdzie jest inny otel. Przeprosiliśmy za wtargnięcie, chociaż każdy by wtargnął, mając pewność dokąd jedzie.

Latarnie działają, ale nie wszystkie. Poza tym chyba obowiązuje tu coś w rodzaju godziny policyjnej. Na ulicach ani żywej duszy, oprócz jeszcze jednego patrolu. Żołnierze zatrzymali nas tylko na chwilę. W końcu turyści jadą do otelu. W budynkach ciemno. Jeśli gdzieś się świeci to widać to tylko przez szpary zaciemnionych okien.

Bez trudu trafiliśmy we wskazane miejsce.
W dolinie nie wieje i przestało padać. Jestem pewien, że jutro będziemy w Gruzji.



Mapy







CF

* Çam Geçidi — jedna z najwyżej położonych utwardzonych dróg w Turcji.
« Ostatnia zmiana: Luty 20, 2021, 17:48:36 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/