Autor Wątek: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.  (Przeczytany 44302 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #15 dnia: Luty 21, 2021, 21:00:37 »
 :deadtop4:

13 dzień. 2 maja.

Turcja (Posof) – Gruzja (Akhaltsikhe)

96434–96472
38 km.

Rano, Posof ożyło. Sklepy otwarte, jeżdżą samochody, dzieciaki kręcą się po ulicy. Słychać rozmowy. Nie ma śladu po wczorajszym, ponurym, zaciemnionym miasteczku. Może oprócz często przejeżdżających radiowozów. Młodszy tak zapakował bagaż, że zapomniał o nadmiarze taśm.




















Granica w Türkgözü* już otwarta, czyli jest po dziewiątej. Po tureckiej stronie jak zwykle biurokracja i inwigilacja. Celnicy przeszukują autobusy, osobówki i bagaż. Zadają pytania. Dużo pytań. Byłem przygotowany na rewizję, ale nam idzie jakoś łatwiej. Kontrola przed szlabanem, kontrola tuż za nim. Teraz trzeba podjechać do budynku. W środku trzy okienka i krótkie kolejki. Nas interesują dwie. Na koniec kontrola kontroli. Celnik oddaje nam dokumenty i jesteśmy na ziemi niczyjej. Ziemia niczyja ma tutaj sto metrów szerokości. Wszystko trwało 10 może 15 minut.
















Nie zsiadając z motocykla, podaję dokumenty gruzińskiemu celnikowi.
- Gruzja to formalność - myślę.
Tym razem jednak coś nie zadziałało i zsiąść muszę. Młodszy zresztą tak samo. Celnik pyta, skąd jesteśmy, mimo że ma paszporty w ręku. Skąd jedziemy, dokąd jedziemy, Dlaczego tędy. Pojawił się drugi urzędnik i zaczęli rozprawiać nad dokumentacją. W końcu jeden bierze smartfon i fotografuje paszporty. Chyba chce zdjęcia przesłać komuś. Nie mogą gdzieś się dodzwonić.
- Wszystko w porządku, ale musicie poczekać – zapewnia jeden z nich.
Przestawiamy motocykle pod ścianę budynku, siadamy na krawężniku i czekamy.
Chyba dla oka, zjawia się celnik w cywilu. Pyta, czy mamy leki. Rozpakowujemy tak skrzętnie pakowany bagaż. Ten przebiera, ogląda, czyta, wącha, otwiera i zamyka opakowania od proszków przeciwbólowych, spirytus salicylowy, wodę utlenioną, płyn fizjologiczny do przemywania oczu i co tam jeszcze było. To samo u Młodszego. Pogadał, pogadał i poszedł.
Jest duszno. Wilgoć wczorajszych opadów teraz podnosi się z ziemi i nasącza powietrze jak gąbkę. Samochody podjeżdżają i odjeżdżają. Zatrzymywane do wyjątkowo dokładnej kontroli są tylko te na numerach irańskich. Raz podjechał pusty autobus. W ścianie budynku duże okna. Obserwujemy, jak wszyscy pasażerowie są przeszukiwani, a ich bagaż wyjęty z autokaru, przejeżdża przez urządzenie do prześwietlania. To samo z kierowcą osobówki. Przeglądanie bagażu, rewizja osobista kieszeni, grzebanie w schowkach i w miejscach mogących służyć za schowki. Po kilku minutach auto puste a obok auta mała hałda różności z kołem zapasowym i narzędziami włącznie.
Wiedząc, że dziś przejedziemy całe 40 kilometrów, nie zabraliśmy ze sobą nawet wody. Minęło tyle czasu i siedzenia w tej saunie, że chyba pora zapytać o powód naszego tu tkwienia. Celnik z okienka na to: Proszę czekać. W porządku. Nie trzeba pokazywać po sobie zniecierpliwienia. Szczególnie na granicy.
Po tym pytaniu celnik chyba po prostu przypomniał sobie o nas. Zadzwonił i za chwilę pojawił się pracownik w cywilu. Ten sam, który sprawdzał leki. Odebrał dokumenty z budki i oddając je, życzył nam szerokiej drogi. Po prostu. Nigdy nie dowiemy się, dlaczego nas przetrzymano. Uznaliśmy, że to przez złowrogo brzmiące tu nazwisko i na dodatek to samo nazwisko :)
Pół kilometra za granicą stacja benzynowa. Młodszy tankuje, a ja wymieniam pozostałość tureckich Lirów na Gruzińskie Lari.

















W miasteczku o bardzo trudnej nazwie Akhaltsikhe znaleźliśmy hotel. Tu zostawiamy motocykle i idziemy szukać chinkali.



Tak powinienem napisać. Zanim jednak wyszliśmy, zdemolowałem nasz dwupokojowy apartament :) Ubierając się, dla wygody, oparłem się o ścianę.
Nagle ściana poruszyła się i z hukiem przewróciła. Nawet nie na podłogę. To nie ściana. To wielka szafa, której część wystawała za framugę drzwi. Jej góra zawisła nad wykładziną, wrzynając się w gipsowo-kartonową ścianę naprzeciw. Remont i sprzątanie potrwały ze dwadzieścia minut. To nie pierwszy lot szafy. Na ścianie jest więcej szram od szafociosów.



Jutro Młodszy ma urodziny, które uczci dzisiaj. Gruzińskie pierogi z mięsem i rosołem w środku, zwane tu chinkali mają zastąpić tort.





W swojsko wyglądającej knajpie jemy przysmaki kuchni gruzińskiej. Młodszy koniecznie chciał spróbować tutejszego alkoholu. Za chwilę na stole lądują dwie małe szklaneczki bimbru, bo całej butelki odmówiliśmy. Cóż… Zdjęcia mówią same za siebie. Myślę, że tak może smakować paliwo lotnicze albo destylowany mazut. Dla pewności zamówiliśmy to samo tylko inny gatunek. Nic się nie zmieniło. Tak samo pali przełyk, wykrzywia twarz w grymas i smaku innego niż poprzedni nie ma. Nie mam pojęcia, jak można się alkoholizować częściej niż sporadycznie. Nie wiem, po co w ogóle... Niech dowodem na zły wpływ różnych rtunków będzie fakt, że Młodszy nie mógł przypomnieć sobie, ile jutro skończy lat  :deadbandit:











Wyszliśmy z baru akurat, kiedy burza straciła na sile. Nawet jej nie zauważyliśmy, będąc w środku.
Po drodze do hotelu młodszy zaopatrzył się w dwie pamiątki, bo jutro wraca do domu. Te pamiątki to... dwa wina.









Mapy





CF

*Teraz, kiedy to piszę, granica w Türkgözü, otwarta jest całodobowo.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #16 dnia: Luty 24, 2021, 20:52:09 »
 :deadtop4:

14 dzień. 3 maja.
Gruzja - Armenia

 
96472–96942
466 km

Siąpi. W Polsce jest 5:30. Tutaj dwie godziny później. Stoimy we dwóch przed hotelem, żeby zrobić ostatnie wspólne zdjęcie.
Dziś Młodszy kończy 22 lata i dziś zaczyna się jego powrót do Polski. Zbytnio się nie martwię. Pewne doświadczenie ma, bo i rowerem przejechał dookoła Grecji, sypiając gdzie popadnie i stopem do Stambułu dojechał, kiedy się tam umówiliśmy. Najlepsze jest to, że wtedy tak się zsynchronizowaliśmy, że różnica w przybyciu na miejsce spotkania wyniosła raptem 2 godziny. Później jeszcze wywiozłem go w dogodne do stopowania miejsce.





Jak tak patrzę na niego… Co robiłem, mając 22 lata? Gdzie byłem? Chyba kończyłem służbę wojskową. Może wyszedłem już i szukałem pracy? To znaczy, że robiłem to, co większość i marzyłem jak większość o tym, co większość. O bezsensownych rzeczach, które nie wnoszą nic konkretnego do życia.
Młodszy udowodnił na tym wyjeździe, że można na nim polegać, jest odporny na stres i mimo pozorów beztroski, ma na czym czapkę nosić.
Zazdroszczę mu beztroski. Nigdy nie złapał kapcia i nie miał awarii motocykla, nie licząc przepalonej żarówki. Przez to narzędzia ma schowane w najciemniejszy kąt bagażu, bo przecież się nie przydadzą. Zazdroszczę beztroski podróżowania :)



W centrum Achalciche sklep. Młodszy kupił tu śniadanie. Rozmawiamy, kryjąc się przed deszczem pod zadaszeniem stacji benzynowej. Udzielam wskazówek, ostrzegam, przewiduję i doradzam. Czy to potrzebne? Nie wiem. Młodszy udaje, że słucha a ja udaję, że się nie przejmuję jego powrotem.



Ostatnie namaszczenie i ruszamy.



Rozstajemy się na dobre na głównym rondzie miasteczka. Młodszy jedzie w kierunku granicy z Turcją, ja w stronę granicy z Armenią.








***

Kręta droga wycięta w skałach wzdłuż rzeki. Jest chłodno a deszcz popaduje. Chyba że słońce wyjrzy zza chmur. Wtedy natychmiast robi się parno.
Mimo nierównego asfaltu jedzie się doskonale. Soczysto-zielona trawa porasta łagodne wzgórza, na których pasą się krowy, czasem owce. Gdzieniegdzie leżą kamienie na drodze. Nie wiem, czy to po zimie, czy od lekkiego trzęsienia ziemi, o które tu łatwo, czy może erozja zrobiła swoje. Na kamienie trzeba uważać.



Droga wije się wzdłuż rzeki Kury, aż do twierdzy Chertwisi. Tam droga i Kura rozstają się. Koryto prowadzi swoje wody dalej na południe, a przy drodze którą jadę, zostaje Parawani, mniejsza, ale równie rwąca wiosną, siostra Kury.





Deszcz nabiera na sile. Jest zimny i kiedy nie ma asfaltu, robi dużo zamieszania. To znaczy mam kłopot z utrzymaniem motocykla w pionie.
Miałem jechać do granicy Gruzińsko – Armeńskiej, ale mimo GPS… Zorientowałem się, że zabłądziłem i jestem 15 kilometrów przed małą granicą z Turcją, w pobliżu jeziora Khozapini. Muszę założyć przeciwdeszczówki. Zatrzymałem się i… Domy są, droga też. Nie ma tylko ludzi i nie szczekają psy. Nie jeżdżą samochody. Dziwnie tu jakoś, nienaturalnie. Silny wiatr chce zabrać kurtkę, a deszcz zaraz zamieni się w grad albo śnieg. A przed chwilą widziałem i samochody i ludzi.









Pogoda zmienia się nadzwyczaj szybko. W drodze powrotnej do Achalkalaki w jedną chwilę chmury rozwiały się, zniknęły niemal wszystkie, zalewając szaroburą okolicę słońcem. Tylko deszcz nie przestaje padać. Tak. Słońce i deszcz jednocześnie. Mimo to mogę wyjąć aparat. Nie trwa to jednak długo.









***

Kto przekraczał granicę Zhdanovakan - Bavra, ten wie, że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy w Gruzji, jest jezioro Madatapa. W słońcu jest o wiele więcej do zobaczenia.



Teraz trzeba ominąć nowy, jeszcze nieskończony budynek terminalu.



Kiedy się dojedzie, strona gruzińska to formalność i za chwilę jestem w strefie neutralnej.



Znów nieczynny, czekający na dokończenie budynek.



Jak to na budowie bywa, droga jest wyboista i ma dziury, za to nie ma asfaltu. W zasadzie to jedno wielkie bajoro, błoto i koleiny. Żadna to trudność, chyba że dziury są niewiadomej głębokości i zalane są po brzegi wodą.
Chcąc ominąć wielkich rozmiarów rów z błotem, muszę przejechać jego krawędzią. Jak po grobli. Po drugiej stronie grzęzawisko. Z wrażenia dodaję za mało gazu, motocykl gaśnie i… Ruszę albo runę, bo tylne koło już się ześlizguje, a ja utrzymuję równowagę palcami jednego buta i chyba siłą woli. Jak się przewrócę to w tej brei na pewno utopię wszystko, co mam.
Ruszyłem, ale koło i tak zsuwa się w dół. Strach ma wielkie oczy. Kałuża zabrała mi motocykl do wysokości osi koła, ale na dnie twardo.

Dalej już łatwo. Trochę mokrego piachu, trochę błota, koleiny. Wyprzedziłem nawet TIR-a, po rozsypanym grubym żwirze, który właśnie ruszył. Jeszcze ominąć opuszczony albo może niedokończony budynek i po długiej prostej i kleistej drodze, docieram pod dach terminalu armeńskich pograniczników.



Ale to łatwe! Prosi o paszport. Oddaje paszport. Odbieram paszport. Drugie okienko to samo, plus dokumenty motocykla. Gotowe. Gdzie te wszystkie zawiłości? Gdzie biurokracja?
Ano jest. Pod dachem celnicy sprawdzili tylko, czy mam dokumenty i czy warto, żebym pojechał dalej do ścieżki zdrowia.



Ścieżka zdrowia.
Dwieście metrów dalej szlaban. Wychodzi z budki mundurowy. Mam odstawić motocykl na bok. Żeby wjechać do Armenii, potrzebny jest wremiennyj wwoz. Według mojej wiedzy to jednorazowe zezwolenie na czasową odprawę celną środka transportu. Ważna rzecz.





Celnik zabiera dokumenty i zamyka swoje okienko. Stoję tak jakieś 20 minut, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Zorientował się chyba, bo po drugim pukaniu otworzył, wręczył mi kartkę i każe iść do budynku po drugiej stronie drogi. Tam jest bank.



Bank to mały pokoik w korytarzu. W pokoiku przy drewnianym stole siedzi mężczyzna w cywilu. Na ścianach wiszą kartki, fiszki, karteluszki, tabele, zegar elektroniczny. Wisi też tablica z aktualnymi kursami walut i nie ma miejsca na nic więcej. Czyli to banko-kantor. Obok bankiera w swetrze kopiarka, a przed nim archaiczny monitor komputera. Z tyłu w kącie niewielka szafa pancerna. W powietrzu unosi się ciężki, papierosowy dym. Popielniczki nie zauważyłem nigdzie.
Bankier z namaszczeniem wymienia moje 10 dolarów na Dramy. Z tej sumy zabiera równowartość 8 Dolarów i resztę oddaje. Wpisuje naszą transakcję do formularza i do swojego notesu. Z formularzem idę do okienka w tym samym korytarzu. Tutaj urzędnik potwierdza wpłatę. Z potwierdzonym potwierdzeniem idę do jeszcze jednego okienka i tam dostaję pieczątkę największą. Stąd mam iść tam, gdzie zacząłem moją przygodę z wremiennym wwozem.

Mam świadomość, że mundurowy widzi, że się pojawiłem, więc już nie pukam, bo może zajęty jest zawiłymi procedurami innego przypadku. Za kilka minut wyręczył mnie kierowca osobówki, który robił to samo przede mną. Podszedł i bezpardonowo łomocze w okno. Okno otwarte. Celnik wcale nie był zły na to walenie. Przyjął mój formularz i waliciela jednocześnie. Załatwione.



Teraz mam przejechać za szlaban i przejść kontrolę bagażu. Tutaj trzeba swoje odczekać, aż ktoś przyjdzie. Mogę czekać. Deszcz przestał padać i wyszło słońce. Zrobiło się parno.
Bagażu nikomu nie chce się kontrolować na szczęście. Nie, żebym miał coś przeciwko. Po prostu wszędzie błoto. Celnik sprawdza tylko moją kartkę za 8 Dolarów i pokazuje, że mogę jechać. Odjeżdżam nie za daleko. Na poboczach drogi stoją budki z agentami ubezpieczeniowymi. W Armenii trzeba mieć ormiańskie ubezpieczenie pojazdu, a zieloną kartę można schować głęboko, bo tu się nie przyda.



W środku jak w piekle. Grzejnik rozkręcony maksymalnie. Do tego blaszak rozgrzewa się od słońca. Młody chłopak w szaliku i swetrze z chustką przy nosie. Kicha, prycha i kaszle. Mimo to zaprasza do środka. Muszę pozdejmować z siebie trochę ciuchów, bo gorąc dociera już przez wszystkie warstwy. Chłopak proponuje herbatę i ciastka. Nie wypada odmówić, choć chcę już jechać, jechać, jechać. Tak więc on wypełnia, a ja czekam. W międzyczasie rozmawiamy. Najkrótszy czas ubezpieczenia to 10 dni. Kosztuje 13 Dolarów.
Przedostanie się do Armenii, zajęło mi około dwóch godzin w czasie, kiedy na granicy panował mały ruch. Gdyby była kolejka, pewnie zdążyłbym zgłodnieć a może i wyspać się :)
Nagrodą za czekanie jest górzysta kraina, która swoje drogi prowadzi wśród dziewiczych gór w surowym klimacie wyżyn. Warto było czekać.




***

Droga wspina się, to znów opada wśród łagodnych wzniesień usłanych łąkami. Śniegu już prawie nie widać.
Słońce suszy drogę. Jest ciepło. Armenia pokazuje łagodne oblicze słonecznej krainy.



Ujechałem tak może dwadzieścia kilometrów, kiedy Armenia zmieniła swoje oblicze i z całą mocą okazała swoją gwałtowność. Sino-czarna ściana chmury burzowej nakryła ziemię swoim ciężarem. Znów zerwał się wicher. Strugi deszczu natychmiast zalały drogę. Nie ma mowy, żebym zdążył założyć przeciwdeszczówki. W jedną chwilę jestem cały mokry. Pioruny, jeden za drugim, rozświetlają na ułamki sekund zalany wodą świat. Każdy grzmot dudni jeszcze chwilę w uszach. Woda nie nadąża spływać z jezdni i w tę wodę zaczynają walić kawałki lodu. Grad. Uderza w kask w szybę kasku, w szybę motocykla. Rozbryzguje się na asfalcie i tworzy spływającą kaszę. W rozbłyskach piorunów droga wygląda, jakby woda się gotowała na niej. Motocykl to nie puszka Faradaya jak samochód. Rozsądek podpowiada, żeby gdzieś się schować. Żeby uciekać.
Mała stacja benzynowa to jedyne cywilizowane miejsce na pustkowiu. Chowam się na myjni ręcznej pod daszkiem. Chłopak z obsługi woła mnie do budki z kasą. Odmawiam uprzejmie. Mimo że daszek jest z blachy falistej i grad robi potworny hałas, mimo że przemoknięty dygoczę z zimna, zjawisko jest wręcz hipnotyzujące. Takie burze nie są codziennością. Nie tam gdzie mieszkam. O aparacie przypomniałem sobie pod koniec przedstawienia.
Kilkanaście minut później, kiedy po Armagedonie został tylko deszcz, mogłem odjechać ze stacji. Kilometr dalej burzę widziałem już tylko w lusterku. Słońce znowu oświetliło ziemię.









"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #17 dnia: Luty 24, 2021, 20:52:31 »
***

Przed Erewaniem.
Pusta droga na pustkowiu. Wiem, to taki pleonazm, ale doskonale określa miejsce, które mijam. Połatany, nierówny asfalt wymusza ślimaczą jazdę między przeszkodami, albo taką prędkość, żeby „przepływać” przez wystające placki po wielu naprawach nawierzchni. Zapomniana droga. Sporadycznie tylko wymijam się z miejscowym autem.
Wokół wzgórza. Tu wiosna dopiero zacznie siać życie. Większość łąk jakby dopiero co odkrył stopiony śnieg. Ziemistego koloru połacie, ciągną się w nieskończoność i ani jednego drzewa. Taka jest wyżyna Armeńska. Nieprzewidywalna pogoda, pustkowia bez żywej duszy i niecodzienne dla turysty widoki.
Przyznacie, że można stracić czujność w takich okolicznościach.









Po serii zakrętów, długa prosta. W oddali widać kształt samochodu. Kiedy jest dość blisko, widzę też migające koguty na dachu. Policja. Tak ma tutaj każdy radiowóz będący w ruchu. Ten jednak oprócz koguta wydaje niecodzienne odgłosy przez megafon. Nie będąc pewnym czy to do mnie, ujechałem jeszcze kilkaset metrów. Dopiero kiedy zobaczyłem w lusterku, że radiowóz zawrócił, zatrzymałem się. Radiowóz stanął za mną. Podszedłem pierwszy.
Przekroczenie prędkości. Radar pokazał 110 km/h. Cóż. Kto nie jeździ, ten nie płaci. Zapłacę — myślę.
Z bagażnika jeden policjant wyjmuje kartkę A4. Na kartce tabela z wypisanymi cenami mandatów za przekroczenie różnych prędkości. U nas nazywamy to taryfikator. Z tabeli wynika, że jestem winien służbiście 90 Dolarów.
Coś mi tu nie pasuje. Kartka jak psu z gardła wyjęta a kwoty w Dolarach i Euro, ale nie w Dramach. No i ani słowa w miejscowym języku pisanym z fantazyjnych zawijasów. No to już wszystko wiem. W Armenii korupcja jest na porządku dziennym. Muszę coś wymyślić, bo mnie oskubią.
Pokazuję palcem moją część tabeli.
- Nie mam pieniędzy – mówię tyle, co umiem po rosyjsku, a resztę po polsku. W ogóle w ten sposób nasza rozmowa się potoczyła. W polsko-rosyjskim.
- Prawo jazdy – głośno wydaje polecenie drugi z policjantów, wyciągając rękę z okna radiowozu. - Prawo jazdy, paszport – poprawia się, kiedy podszedłem.
Udaję, że nie rozumiem. Jeśli dostaną dokument do ręki, jestem zgubiony.
Powtórzył swoją kwestię jeszcze dwukrotnie, zanim niechętnie wyjąłem z saszetki na szyi międzynarodowe prawo jazdy. W sumie to nic niewarta książeczka, służąca do potwierdzenia uprawnień, a nie zastępująca je. Stary wyjadacz wie o tym i z pogardą macha ręką.
- Plastik – upomina.
- Nie mam 90 Dolarów — mówię, ignorując polecenie.
- 50 Dolarów – nieoczekiwanie spuszcza z tonu.
- Nie mam pieniędzy.
- Daj paszport i pojedziemy do bankomatu – odpiera mój argument pomysłowy policjant.
- Karty nie mam. Koledzy są przy granicy z Iranem. Miałem awarię i teraz jadę do nich. Tam mam pieniądze i kartę w osobistym bagażu – odpowiadam. Naciągana historyjka, ale to jedyne co przyszło mi na myśl. Mam nadzieję, że dla nich nie jest na tyle blisko, żeby mnie tam eskortować.
- Dokumenty – Powtarza się ten z samochodu.
Ja swoje. I opowiadam bajkę, jak to dobrzy ludzie armeńskiej krainy, pomagali przy wymianie dętki. Po polsku. Nie musi rozumieć. Wystarczy, że nie ma ciszy i nie może skupić się na nowych pomysłach.
- Dokumenty – Tonem niecierpiącym sprzeciwu powtarza policjant. Widać bajka nie zadziałała.
W końcu to władza. Paszport muszę pokazać. Oddaję paszport i powtarzam swoje.
- Jak wam zapłacę, to nie będę mógł dojechać do kolegów. Nie starczy benzyny.
- 20 Dolarów musisz dać. Jechałeś za szybko – mówi policjant, wertując paszport.
- Poczekaj.
Nie wygram z nimi dwoma. Coś trzeba dać. Idę do motocykla. Z saszetki na szyi, tak, żeby nie widzieli, usuwam większość pieniędzy. Zostało 10 Dolarów i 10 Euro.
Wracam do radiowozu.
- Więcej nie mam. Jak weźmiesz, nie będę miał na jedzenie. – oznajmiam i wręczam temu w radiowozie 10 Dolarów.
- Za mało – mówi, zabierając pieniądze.
- Więcej nie mam.
Drugi policjant gmera coś w bagażniku. Chyba się uda tanio wyłgać. Już na odchodne, rzucam w akcie desperacji po stracie dziesięciodolarówki .
- Masz chleb?
- Co?
- Masz chleb?
Na twarzy policjanta maluje się zdziwienie. Powtarzam jeszcze raz, jak umiem najlepiej po rosyjsku.
- Jaki chleb?
- Teraz nie mam co jeść. Masz chleb? Oddałem wam pieniądze. Nie będę miał co jeść do granicy, a nie wiem, czy moi koledzy tam są jeszcze.
Policjant popatrzył na paszport, na dziesięciodolarówkę, na mnie i… paszport oddał razem z banknotem. Tego się nie spodziewałem.
- Jedź.
Ubieram się niespiesznie, bo słońce znów wyszło i musiałem się w międzyczasie porozbierać. Jeszcze podszedłem raz, żeby naiwnie rozpytać o prędkości, z jakimi można się tu poruszać. Najlepiej 70 do 80 km/h. Tyle się dowiedziałem. Na to podjeżdża jeszcze jeden radiowóz. Teraz już naprawdę czas na mnie. Po co kusić los.




***



W Erewaniu powietrze stoi. Jest parno i gorąco. Można się ugotować. Słońce nie świeci tylko piecze i praży nawet przez kurtkę. Chcę zatankować, ale nikt nie chce przyjąć płatności kartą. Zatrzymałem się przy pierwszej budce z jedzeniem. Trafiłem na kebab. W ścianie budynku, przy ulicy bankomat, więc będę miał gotówkę.
Z budki bucha taki żar, że żaden normalny człowiek nie wytrzyma w środku długo. Chłopak uwija się jak w ukropie. Pot wręcz leje się z niego. Pracuje ciężko, od czasu do czasu popijając wodę. Na dłoniach ma przezroczyste rękawiczki z folii. Mała kolejka topnieje i dostaję swoją porcję.
Opowiadam o tym, choć to nic ciekawego, bo to duży kontrast między łapówkarzami z radiowozu a tym ciężko pracującym chłopakiem. Założę się, że nie zarabia w tydzień tyle, ile chcieli ode mnie policjanci na początku… Czy rzeczywiście uczciwość popłaca?




***

Wjeżdżam na obwodnicę miasta i na wylotówce tankuję. Chłopak z obsługi chce przytrzymać kask, rękawice, zatankować i podać zimną wodę jednocześnie. Tutaj mogę zapłacić kartą. Gotówka może przydać się później.



Droga wylotowa z Erewania z początku prowadzi w kierunku góry Ararat, żeby przed wulkanem skręcić na południe wzdłuż granicy z Turcją. Jest tak monumentalna, że jej imponujące, niedostępne i ośnieżone stoki, towarzyszą mi przez wiele kilometrów. Góra i na jej tle wieżyczki strażnicze pograniczników.













Dopiero granica Górskiego Karabachu, powoduje, że droga oddala się od tego fascynującego widoku.





Nie znaczy to, że dalej jest brzydko. Tu aura zdaje się, jest bardziej łaskawa, bo zieleń jest nasycona, a ze świeżych źdźbeł trawy korzystają owce wypasane tu w dużych ilościach.



















Zmierzch zmusił mnie do poszukania przystanku. W tym rejonie nie jest to trudne. Droga prowadzi przez miejscowości gdzie dość łatwo o nocleg. W pierwszym właściciel chyba Amerykanin zażądał za rozbicie namiotu tyle, że można by pokój w hotelu zamówić. Drugie miejsce wydało się idealne, bo i pokój i prysznic w korytarzu tylko… wody nie ma i nie będzie do jutra. Muszę się odświeżyć. W końcu już niemal po ciemku wjechałem pod górę do hotelu wyglądającego jak wieża warowna. Hotel nazywa się Amrots.

Foto z ranka następnego dnia.


Tu okazało się, że i łóżko jest i woda bieżąca i cena na moją kieszeń i nawet obsługa ponadprzeciętnie uprzejma.









Dzień skończyłem, pisząc notatki przy lampce koniaku ormiańskiego i jednym z cygar, które zabrałem na taką właśnie okazję.





P.s. Coś się dzieje z kamerą. Przestała reagować na włącznik i nie mogę nagrywać.

Mapy:





CF
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #18 dnia: Luty 27, 2021, 17:28:35 »
 :deadtop4:

15 dzień. 4 maja.
Armenia (Wajk) – Iran (Duzal)


96942 – 97200
258 km.


6:30 czasu armeńskiego. Alarm w telefonie natarczywie wibruje w uszach. W Polsce jest 4:30. Jeśli chodzi o wczesne wstawanie, wiadomo, że nie jest łatwo podróżować na wschód. Nie marudzę. Od razu zerwałem się z łóżka. Dziś, jeśli nic nie przytrafi się po drodze, być może dojadę do granicy z Iranem. Jeśli wszystko zadziała jak trzeba, może nawet tam wjadę.
Pusta sala. Stoliki przykryte białymi obrusami, też puste. Kamienna podłoga lśni, że można się przejrzeć. Na śniadaniu jestem za wcześnie. Śniadania od dziewiątej. Za to jest Kristine, dziewczyna z recepcji, z którą wczoraj zamieniłem kilka zdań. Pewnie kończy zaraz nocną zmianę. Właśnie poprawia krzesła, podnosząc je tak, żeby nie zgrzytały po podłodze. To ona najpierw oznajmiła, że nie ma jedzenia a później mnie nakarmiła. Powiedziała, że sama może coś przyrządzić.
Na co dzień nie lubię zapychać się śniadaniami, ale w drodze to co innego. W drodze, jak nie zjem rano, to albo nie zjem nic, póki się nie zatrzymam na noc, albo zjem cokolwiek, co znajdę po drodze.
Śniadań nie lubię, ale dziewczyna postępuje tak, że czuję się zaopiekowany. To coś więcej niż służbowa uprzejmość. Takie zachowanie może pochodzić tylko z charakteru. Skoro mam zjeść poza konkursem, chciałem przyczynić się do tego mojego śniadania. Nie pozwoliła mi ruszyć się z miejsca. Sama przynosiła na kilka razy wszystkie naczynia.
Na stole ser biały w dwóch rodzajach. Armeńskie pokrojone bułki, które łatwo rozerwać. Jest kruche masło, żółte jak żółty ser. Do tego dwa jajka gotowane na twardo. Do jajek kwaśna śmietana, tak biała, jak szczyty gór, które widzę za oknem i gęsta tak, że daje się nabierać jak majonez. I herbata. Mam wrażenie, że to o wiele więcej, niż oferuje się gościom na śniadanie. Chciałem przynajmniej w podziękowaniu zaprosić ją do stolika, ale zniknęła gdzieś za drzwiami i zobaczyliśmy się dopiero w recepcji, kiedy się wymeldowałem.
Dziękuję, Kristine :)

Na zewnątrz już teraz da się wyczuć, że dzień będzie upalny. Wcale mnie to nie dziwi.
- Jakie teraz? Jest dziewiąta. Po co w ogóle patrzę na zegarek? Sam siebie przez to pospieszam, jakbym rzeczywiście gdzieś się spieszył. Ile dni albo i tygodni potrzeba, żeby czas przestał mieć znaczenie?

Pakuję motocykl a na parkingu zbiera się grupka mężczyzn. Chyba przyjechali do pracy. Pytają o motocykl, cel podróży, skąd przyjechałem. Nie z ciekawości, jak to bywało w Turcji. Mam wrażenie, że raczej chcą zrobić mi uprzejmość jako gościowi. Pytania skończyły się a mężczyźni rozeszli się do swoich zajęć, żegnając się ze mną, każdy z osobna.

Już miałem ruszyć, ale kamera odmawia posłuszeństwa. Nie chce się włączyć a w końcu robi to opornie. Zużył się włącznik. Nie wiem czy będę mógł nagrywać. Na pewno nie wtedy, kiedy chcę. Wczoraj ją rozłożyłem ale nic to nie dało. W środku pełno tandetnego plastiku.

Droga rozpieszcza widokami. Tutaj nie ma tak, że trzeba gdzieś dojechać, żeby coś zobaczyć. Wszystko to czym chcielibyśmy otaczać się w drodze, jest od razu na wyciągnięcie ręki.





Mam dziś do pokonania 240 kilometrów takiej drogi. Dalej jest granica. Nie spieszę się więc zgodnie z ostatnim przykazaniem tkliwego nihilisty, które mówi: Spiesz się powoli. Pośpiech upokarza.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, w jakim niewygodnym położeniu będę, przez CZAS.
Snuję się niespiesznie podziwiając jak pomysłowa może być natura. Za sprawą jej sił, ale też człowieka można zapomnieć o tym, że jedzie się motocyklem. Łagodne wzgórza Wyżyny Armeńskiej, ciągnące się po horyzont, spotykają się z tam z budującymi się cumulusami, z mojej perspektywy nie pozostawiając miejsca czystemu niebu. Połacie śniegu opierają się jeszcze wiośnie, pstrząc na biało północne stoki. Wygląda to, jakby w te miejsca pospadały chmury i nie mogąc wrócić na nieboskłon, rozpłaszczyły się, czekając co przyniesie dzień. Żeby je zobaczyć, trzeba patrzeć na południe, bo jak się odwrócisz, to zobaczysz zieleń budzącą się do życia. Białych plam już tam nie ma.











Pod jednym ze szczytów niewielka wioska. Chciałoby się tam zobaczyć pracujące dla człowieka konie, jakiś samochód, może przeganiane stado krów albo pasieki, które właśnie ktoś oporządza. Trudy życia, może klimat albo coś innego, wygnały byt z tego miejsca. Opuszczone chaty straszą pustymi oczodołami okien. Wszystko zamarłe w bezruchu jak cmentarzysko niespełnionej egzystencji. Pustka trawi miejsce, które powinno tętnić życiem, a czas zamienia w ruinę to, co człowiek zbudował ku swojemu pocieszeniu, z nadzieją na spokój. Tylko cienie chmur, z obojętnością, prześlizgują się po dachach podniszczonych domostw, przerośniętych krzewów, krzywych płotów. Gdzie podziali się ludzie? Wojna? Lawina? Surowe zimy? W Internecie nie ma informacji. Dowiedziałem się, że wieś nazywa się Ughedzor i w 2011 roku mieszkało tam 21 osób. A może mieszkają? Może tam wcale nie jest pusto, tylko z tej odległości słabo widać, albo pracują gdzieś dalej?







Za kilka kilometrów znalazłem się na wysokości ponad 2300 metrów nad morzem. To przełęcz Vorotani. Mimo słonecznej pogody jest tu znacznie zimniej niż w dolinie, którą jechałem niedawno. Najwyższy punkt przełęczy jest jednocześnie granicą prowincji Wajc Dzor i Sjunik. Nie sposób przejechać obojętnie albo niechcący ominąć to miejsce. Po obu stronach drogi postawiono monumentalne budowle, przypominające otwarte wrota. Oprócz budowli w stylu radzieckiej, komunistycznej megalomanii, rozciąga się tu panorama, której nie sposób odmówić tych dziesięciu minut.





Kilka kilometrów dalej jezioro. To znaczy myślałem, że to jezioro. Tak naprawdę, to sztuczny zbiornik wodny. Nazywają go Spandaryan Reservoir i służy do zasilania jednej z największych elektrowni wodnych w Armenii*. Wody zbiornika zasilane teraz dodatkowo topniejącymi śniegami, ulewają się, tworząc rozlewisko. Myślę, że w razie potrzeby, można by tu rozbić obóz, a potem zostać dużo dłużej, niż się zakładało.









Zdawałoby się, że wszystkie drogi są zakrętami w Armenii. Okazuje się, że można też, długi czas jechać prosto :)























Przerywnikiem na malowniczo położonej drodze jest Goris. Goris to miasto położone w dolinie z wieloma zabytkami i miejscami kultu religijnego. Ja tylko tankuję motocykl.



Z miasta w dolinie wyjeżdża się drogą zbudowaną przy korycie rzeki Vararak. Mimo że rzeka płynie dużo niżej, zewsząd i tak widok na panoramę ograniczają góry. Kanion. Przez dziurę wykutą w skale, wjeżdża się … na teren Azerbejdżanu. Bez wiz, celników, szlabanów. To niecałe cztery kilometry opadającej łagodnymi serpentynami drogi. Później znów wjeżdża się do Armenii, żeby przejechać most na rzece Bazarcay.













Za mostem już nie jest tak łatwo, bo trzeba radzić sobie z 10-procentowym nachyleniem i widokiem oddalającego się dna doliny z coraz mniejszym mostem.
Wiatrak chłodnicy pracuje bez przerwy. Zakręty, a właściwie nawroty pokonuję na jedynce, czasem na półsprzęgle, podpierając się nogą. Różnica wysokości jest taka, że wspiąwszy się na górę, musiałem się chronić przed przejmującym zimnem, kiedy na dole panował przedpołudniowy upał. Ani razu nie wrzuciłem trzeciego biegu. No… Może raz.
Chcąc zatrzymać się na chwilę, motocykl musiałem zostawić na biegu. A i to nie gwarantowało sukcesu. To droga międzynarodowa i jeżdżą tędy TIR-y. Mogę je wyprzedzać, tylko kiedy są w zakręcie. Kiedy z naprzeciwka zjeżdżał taki TIR, a trafiliśmy na siebie w moim lewym zakręcie, on wjeżdżał na moją część, a ja mijałem go lewą stroną. Trudno to wytłumaczyć, ale zawsze działało za porozumieniem stron.









Wgramoliłem się na samą górę. Tutaj droga przez dwadzieścia kilometrów jest jednocześnie granicą. Natura dodała coś od siebie. Drzewa i las. W końcu zboczem jednego ze szczytów droga opada na tyle nisko, że znów jest gorąco.
Rześkie powietrze zostawiłem na szczycie. Teraz słońce praży i nagrzewa stojące powietrze. Jest coś jeszcze. Jezioro. Może jest zamarznięte a na nim brud? Może woda spływająca z gór wypłukuje i porywa ze sobą osad, barwiąc je nienaturalnie? Nie. Podjechałem bliżej i okazało się, że to … błoto**.





Do granicy zostało niecałe 90 kilometrów. Do miasta Kadżaran jadę właściwie nieprzerwanie doliną wśród zalesionych gór. Kadżaran to małe miasto położone na wysokości 1950 m npm. Przypomina nieco miasto ludzi, którzy przyjechali tu po lepsze życie, ale coś się nie udało. Stare, chyba jeszcze komunistyczne blokowiska poustawiane w szeregach i sklepy, w których ma się wrażenie, że nic nie ma. Dziurawe drogi, wszędobylska szarość i bieda. Tuż za miasteczkiem wjeżdżam w góry. Dopiero z daleka w makroskali, Kadżaran nabrało swoistego uroku. Jakby tak przymknąć oko, można by wyobrazić sobie wioskę narciarską w Austriackim Tyrolu. Tutaj jednak wielu ludzi ciężko pracuje w pobliskiej kopalni miedzi i molibdenu.





Wspomniałem, że wjechałem w góry. Tak. Wyjeżdżając z miasta, od razu zacząłem wspinaczkę. Znów 10-procentowe podjazdy, skruszone skały na drodze, czasem jakaś dziura i widoki niepozwalające skupić się na drodze.
Właśnie zatrzymałem się, żeby napatrzeć się z wysokości na dolinę. Nadjeżdża czarny mercedes klasy E na armeńskich numerach. Zatrzymuje się tuż za mną. Wszystkie szyby przyciemniane tak, że są niemal w kolorze nadwozia. Drzwi otwierają się i ze środka wypada czerwona szpilka na koturnie. Za nią druga, aż pokazała się ich właścicielka. Z drugiej strony wysiadła jej koleżanka. Obie drobiąc kroki podbiegają i jakbyśmy znali się od lat, krzyczą rozpromienione, że chcą foto przy maszynie, zabawnie przy tym podskakując, jak małe dzieci w sklepie z zabawkami.
Kierowcą jest młody chłopak ubrany w czarne jeansy, taką samą podkoszulkę. Na szyi złoty łańcuch, skrzy się szlachetną żółcią. Teraz wysiadł z samochodu i bez słowa przygląda się wszystkiemu z daleka.
Bez pytania, które widocznie uznała za zbędne, gramoli się jedna z dziewczyn na motocykl, zadzierając nogę jakby miała przekroczyć całą dolinę jednym susem. Czerwony szpilko-młotek i tak zawadził o kanapę.
Bezwiednie wydałem z siebie syk rozpaczy. Na szczęście kanapa cała.
Nie wiem co myśleć. To jest tak irracjonalne… Czuję, że mniej bym się zdziwił spotkawszy Yeti grającego na ukulele. Mam szczęście, bo druga niewiasta nie jest tak śmiała i zadowoliła się patrzeniem na wyczyny koleżanki. Nie chcę oceniać, bo to ani moja sprawa, ani żadnego znaczenia nie ma, ale widać, że razem wzięte, mają w sobie i na sobie prawdopodobnie tyle sztucznych „ulepszaczy” urody, co molibdenu i miedzi w kopalni na dole. Przy tym były zabawne, wesołe i nieco zionęło alkoholem. Uznałem więc, że nie są PRZED albo PO pracy. Śmiała koniecznie chce, żebym przesłał jej zdjęcia, które zrobiłem. Wymienia przy tym wszystkie możliwe media i portale społecznościowe. Wybieram eFBe. Na pożegnanie dostałem całusa, usłyszałem, że jestem lovny i odjechały. Cóż… Pozbierałem szczękę z ziemi, ostrożnie wsiadłem na motocykl i też odjechałem.





Jestem już na wysokości śniegu. GPS pokazuje 2538 metrów. Zrobiło się bardzo zimno. Nie rosną tu drzewa, trawy są niskie i mizerne a śnieg na wyciągnięcie dłoni. Pustkowie, surowy klimat, i to wrażenie… jakbym był na dachu tej krainy. Zawsze marzyłem o takich miejscach i chciałem zażywać ciszy, w którą można wsłuchiwać się bez ograniczeń. Teraz sam tu jestem, więc uwiecznię wszystko na zdjęciach. Wyjeżdżam zza jednego z zakrętów z myślą o przystanku i kogo widzę...? Te same kozice pozują sobie wzajemnie na tle zaśnieżonych szczytów… Na dodatek zachowują się, jakby temperatura ich nie dotyczyła. Czarny mercedes na poboczu. Kierowca pewnie w środku, bo przenikliwie zimno. Przynajmniej on rozsądny.
Zatrzymałem się dość daleko, ale to żadna przeszkoda. Znów biegną drobiąc. Znów wyma****ą rękoma wykrzykując pozdrowienia. Za chwilę bardziej śmiała, jeszcze raz przylepiła się do motocykla. Żeby tego było mało, postanowiła wsunąć się w mój kask. Rękawice przezornie mam przy sobie. Żeby tylko nie zapragnęła butów…
Dziewiąte przykazanie dekalogu tkliwego nihilisty mówi: Nie schlebiaj gustom, staraj się je kształtować.
- Chałodna – mówię, stukając nie za mocno bardziej śmiałą, w odsłonięty bok między portkami a za małym sweterkiem.
- Niet. Mnie tiepło – odpowiada niezrażona moją bezczelnością – U mienia jest wino i wodka.
Niepotrzebnie się spoufaliłem, bo zaczęły wypytywać skąd, dokąd. A może i potrzebnie, bo wyjaśnił się też powód ich tu bytności. Bardziej śmiała prowadzi salon kosmetyczny, chyba w Erewaniu. Jej koleżanka jest jej pracownikiem. Chciały się zabawić, więc wynajęły samochód z kierowcą i się zabawiają. Akurat teraz w górach na tym pustkowiu i akurat, kiedy wcale nie potrzebuję towarzystwa.









 
***

Szlaban oznacza koniec Armenii. Nie otwiera się, więc pieszo idę do okienka.
Celnik sprawdza paszport i wriemiennyj wwoz. Szlaban w górę.
Do głównego budynku odprawy trzeba podjechać. Tutaj oddaję wriemiennyj wwoz. Sprawdzają paszport i dowód motocykla. Teraz trzeba czekać na człowieka od kontroli bagażu.
Jest szesnasta. Gorąc leje się z nieba, leje się ze mnie, chce mi się pić a woda dawno się skończyła.
Nie czekałem zbyt długo. Celnik pobieżnie ogląda motocykl, zadaje swoje pytania, a ja po swojemu odpowiadam. Chyba jest usatysfakcjonowany, bo każe jechać. Dojeżdżam do wielkiej bramofurtki zamykanej na kłódkę. Klucz do kłódki ma człowiek w cywilnym ubraniu. Otwiera bramę a tuż za nią pani żołnierz sprawdza mój paszport. Mogę jechać.
Nie ujechałem za daleko, mimo że oczami wyobraźni widziałem już jak przejeżdżam przez most na rzece, będący właściwą granicą. Krzyki żołnierza zawróciły mnie do jeszcze jednej budki. Właściwie to coś jak kontener przerobiony na stanowisko kontroli. Nie zauważyłem, bo widok zasłonił TIR z naczepą. Motocykl praży się w słońcu a ja przy okienku. Tutaj spisywany jestem z paszportu do komputera. Motocykl też. Trwa to i trwa a mnie coraz mniej, bo rozpuszczam się od popołudniowego skwaru.
Celnik oddaje dokumenty, więc mogę jechać. Ruszam, ale przeraźliwy gwizd zatrzymuje mnie jeszcze raz na miejscu. Macha mundurowy i pohukuje groźnie. To jeszcze jeden żołnierz z jeszcze jedną funkcją. Kontrola bagażu. Znów trzeba poczekać. Funkcjonariusz na razie zajmuje się kierowcą TIR-a i jego ładunkiem.
Teraz ja. Ogląda, patrzy, pyta co wiozę. Odpowiadam posłusznie i pokazuję co mam w tankbagu. Może nie będzie chciał, żebym na tej patelni otwierał wszystkie torby.
Zadowolony z wykonanej pracy, każe jechać dalej, ale przestrzega, żeby zatrzymać się przy ostatniej budce, przy moście. Robię to, ale ten pogranicznik nie jest mną zainteresowany. Macha tylko ponaglająco ręką. Przede mną most na rzece Araks a za mostem Iran.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #19 dnia: Luty 27, 2021, 17:30:39 »
Pierwszy kontakt.
Murowany, oszklony budynek. W środku młody żołnierz. Bierze paszport i wpisuje mnie do wielkiej księgi. Przyjaźnie zagaduje po angielsku, uśmiecha się. Instruuje mnie co zrobić dalej. Jest po ludzku uprzejmy.
Trzeba odstawić motocykl na niby parking przy siatce pomalowanej na biało i niebiesko.



Z dokumentami do budynku głównego. Mocno działająca klimatyzacja, natychmiast przynosi ulgę. W dużej i wysokiej hali dwa oszklone stanowiska a w każdej człowiek. Dalej bramki obrotowe jak na lotnisku. Przez otwarte drzwi widzę jak jeden na mój widok wsuwa stopy w klapki. Tak przygotowawszy się do pracy, prosi o paszport. Spisuje, skanuje, sprawdza zdjęcie z autentykiem. Teraz muszę przejść do drugiego stanowiska. Tutaj to samo. Dodatkowo pyta o imię ojca, czy mam żonę, jaki mam zawód, jaki jest cel przyjazdu, ile czasu potrwa wizyta. Z quizem wyrobiliśmy się w dziesięć minut, mimo bariery językowej. Zostałem wpisany do systemu i mogę iść.

Przejeżdżam po dużym placu do szlabanu. Stoi tu jeden kontener przerobiony na biuro i po przeciwnej stronie szlabanu niewielki, murowany budynek. Też biuro. Ktoś pokazuje palcem, że najpierw kontener.
Tu spisuje się dane z paszportu, które lądują w komputerze.
- CPD? - Wyłapuję hasło, ze którego zdania w całości nie zrozumiałem.
Kręcę głową w geście zaprzeczenia.
- Problem – znowu wyłapuję ze zdania. Narobiłem sporego zamieszania, bo już kilku ludzi dyskutuje nad moim problemem. Dzwonią gdzieś, ktoś przychodzi i odchodzi. Znowu dyskusje.

W końcu rzucam hasło-klucz
- Hossein Sheikhlou.
Człowiek za biurkiem odetchnął jakby powietrze zeszło z niego. Prowadzi mnie do budynku po przeciwnej stronie. Tutaj siedzi dwóch mężczyzn. W środku stare pułki, biurko i łóżko. Jest też metalowa szafka. Witają mnie serdecznie i jeden dzwoni do kogoś obcego, a potem do Hosseina. Po wybraniu numeru daje mi słuchawkę. No to jestem w domu.
Hossein bardzo dobrze mówi po angielsku, więc musi powtarzać po trzy razy co chce mi przekazać. A przekazuje, że brak CPD to nie wszystko. Nie mam karnetu a na dodatek jest czwartek po południu i nikt już nie pracuje. No tak… Czwartek to ostatni dzień tygodnia w Iranie. Piątek jest wolny dla wszystkich. Dopiero w sobotę będę mógł załatwić formalności. Z rozmowy zrozumiałem też, że przyjdzie po mnie przyjaciel Hosseina i zabierze do hotelu nieopodal.





Czekam.
Czekam i obserwuję. Wielki plac częściowo zastawiony jest ciężarówkami. Ruch jak w mrowisku. Ciężarówki typu Kamaz czy Kraz albo inne dymiące relikty przeszłości motoryzacyjnej, stoją poustawiane w kilka rzędów. U większości silniki pracują, tworząc szarą chmurę spalin. Wszystkie na swoich ciężarowych plecach mają kontenery. Stoją tak dymiąc niemiłosiernie i czekają na swoich kierowców. Tych można znaleźć w biurze od karnetu CPD, do którego trafiłem w pierwszej kolejności albo w budynku naprzeciw. Chodzą między nimi, od okienka do okienka ze swoimi dokumentami przewozowymi. Formalności zajmują dużo czasu. Mimo różnych postur są bardzo do siebie podobni. To znaczy wszyscy chodzą w klapkach, mają podkoszulki lub koszule z długim rękawem i długie spodnie materiałowe w ciemnym kolorze.
Co jakiś czas, urzędnik wychodzi z budynku przy szlabanie i każe jechać odprawionej partii załadowanych samochodów. Kierowcy wsiadają, wszystkie ciężarówki naraz zaczynają ryczeć i dymić czarnymi, trującymi gazami. Powietrze robi się gęste i wręcz widać jak szaro-czarna chmura wibruje od ogłuszającego hałasu starych silników. Spaliny drażnią nozdrza, do oczu w obronnym odruchu nachodzą łzy. Nie jest lepiej, kiedy dymiące sadzą pojazdy ruszą. Podrywają kołami tumany kurzu i pyłu. Wtedy dym i kurz mieszają się, tworząc bardziej gęstą zawiesinę. Czasem jakiś zniecierpliwiony kierowca dodaje gazu, rytmicznie naciskając pedał do podłogi. Wtedy robi się ciemno. Podniesiony szlaban oznacza, że za chwilę wszystko się uspokoi na jakiś czas. Ciężarówki jak żuki, każdy ze swoim ładunkiem, odjeżdżają w kierunku Armenii. Nastaje chwilowa, pozorna cisza, przerywana tylko powracającym śpiewem ptaków i łopotem wielkiej flagi irańskiej. Wiatr wieje tylko na jej wysokości. Tutaj nie dociera żaden powiew.
Znowu słychać rozmowy kierowców, którzy czekają na swoją kolej. Niedługo unoszący się w powietrzu, duszący zapach spalin i kurz opadną, ale upał zostanie.







W czasie właśnie tej pozornej ciszy podszedł do mnie człowiek w białym kaszkiecie. Nazywa się Samwel i ma 60 lat. Jest armeńskim kierowcą. Zmarszczki i spracowane, silne dłonie zdradzają ciężkie życie. Od lat pracuje jako kierowca i ma troje dorosłych dzieci. Mieszka w Agarak, tuż za granicą.

Rozmawiamy dobre dwie, może trzy godziny. Opowiada o Armenii i o zwyczajach w tym kraju. Wspomina też o policjantach, którzy bez skrupułów rabują każdego, kogo zatrzymają. O tym sam się przekonałem. Mówi, dlaczego w Iranie jest tania benzyna i że tam kochają pieniądze. Wyjaśnia różnicę między Rialami*** a Tomanami****. Zna też nieoficjalny kurs dolara. Pomyślałem, że wymienię trochę pieniędzy, które zostały mi z Armenii i kilka Dolarów, na Riale. Kantor rzecz jasna jest. Od razu wskazał dokąd mam iść, ale zna Ahmeda. Ahmed jest kolegą Samwela i chętnie zamieni pieniądze. Za chwilę na środku placu dokonujemy transakcji. Dzięki temu stałem się właścicielem sporego pliku banknotów z wieloma zerami.

Słońce chyli się ku zachodowi, czas mija. Minęło go wystarczająco dużo, żebym zorientował się, że kolega Hosseina powinien już być, choćby jechał tu z samej Urmii. Mój telefon nie działa, ale mogę skorzystać z komórki Ahmeda. Tego samego, z którym zrobiłem wymianę waluty.
Mimo że poprzednio Hossein mówił najwolniej i najwyraźniej jak umiał, źle go zrozumiałem. Sam mam dostać się do hotelu a hotel jest zaprzyjaźniony. Mam czas do soboty do 9 rano i nie mogę się spóźnić.
Trzeba się rozstać. Samwel niedługo skończy swoje procedury wyjazdowe, a ja powinienem gdzieś przenocować.



Ostatnia przysługa.
Samwel poprosił Ahmeda, żeby ten zamówił taksówkę przez swój telefon.
Za pół godziny, na granicę, przez którą przecież tak trudno się dostać, podjeżdża zdezelowany, żółty samochód nieznanej mi marki. Ze środka wygramolił się otyły, stary człowiek. Potrzebny bagaż zdjąłem wcześniej z motocykla. Teraz tylko wrzucić to do kufra. Schorowane nogi taksówkarza, szurają po ziemi, wzbijając kurz. Ze zgrzytem otwiera bagażnik. Zabieram dwa bagaże. Opona zapasowa, kanister z benzyną na zapas, worek z olejem i narzędziami zostają.
W bagażniku wielka butla na gaz, świece zapłonowe, części zapasowe albo zużyte. Koce, szmaty, papier, zmiętoszona gazeta. Jakieś rurki, pręty, śruby i butelki. Chyba z olejem. Dokładam do tego kramu różności swój bagaż i z ledwością bagażnik się zamyka. Kask i resztę rzeczy zostawiłem wcześniej w budce ze szlabanem, za pozwoleniem celników.
Trzeba jeszcze ustalić dokąd jadę i ile będzie to kosztowało. Pytam taksówkarza ile za przejazd. Po polsku, ale z międzynarodowym gestem pocierania kciuka o palec wskazujący. Zrozumiał od razu. Odpowiedział w farsi, ale nic nie zrozumiałem. Dopiero Ahmed przełożył informację na armeński a Samwel na angielsko-rosyjski. 100 tys. Riali, czyli 10 tys. Tomanów, czyli jakieś 10-12 zł. Nie wybrzydzam.
Sanwel za to tak. Zwraca staremu taksówkarzowi uwagę, że to o wiele za dużo. Kierowca uruchomił się natychmiast. Jego ponura, zgorzkniała i nienawistna twarz nabrała purpury. Popadł w taki jazgot, tak zaczął wymachiwać rękoma i krzyczeć, że myślałem, że dojdzie do rękoczynów. Uspokoił się, dopiero kiedy wyjąłem pieniądze, odliczyłem właściwą sumę i wręczyłem mu ją. Może nie wręczyłem. Byłem w pół drogi w geście płacenia, kiedy wyszarpał banknoty i schował do kieszeni spodni.

Stary Irańczyk ledwo widzi na oczy. Rozklekotany samochód żyje własnym życiem, pamiętając być może tysiące razy przemierzaną drogę. Kierowca łagodne łuki pokonuje, ścinając je. Rozpędza się do niewiarygodnych 100 km/h i mija inne samochody, o włos unikając kolizji.
Zza jednego z wiraży wyłania się stado krów. Trzeba zwolnić, bo idą środkiem. Kierowca znów się uruchomił, wydając z siebie okropny jazgot. Przejeżdża na lewą stronę drogi, próbując przepędzić bydło wyjącym silnikiem, zawadzając lusterkiem jedno ze zwierząt. Krzyczy przy tym na pasterza niemiłosiernie, grożąc pięścią. Wszystko to na odcinku czterech kilometrów.





Wyjąłem bagaż z rozklekotanego pojazdu i odstawiłem przed próg hotelu. Taksówkarz wymownie gestykuluje, stanowczo żądając opłaty. Nie zapłaciłem? To płacę. I wręczam przez otwartą szybę sto tysięcy.
Zgorzkniały, schorowany starzec w rozklekotanym wozie odjechał. Dopiero kiedy zniknął z pola widzenia, przypomniałem sobie, że przecież już raz zapłaciłem za kurs. Tak się zaaferowałem sytuacją, że dałem się oskubać.
Ósme: Staraj się znaleźć rzeczom swoje własne miejsce-mówi dekalog tkliwego nihilisty.
Może wcale mnie nie oszukał? Może we właściwy sobie sposób żądał tylko napiwku. Może tu taki zwyczaj a ja sam siebie wpuściłem w pułapkę zawistnych domysłów. Nie ma nad czym rozprawiać. Niech, choć na chwilę poprawi to nastrój temu człowiekowi. Może cieszy się teraz, że jednak opłacało się przerwać co robił i pojechać po naiwnego turystę. Może dzięki temu nieco złagodnieją rysy zaciekłości na starej twarzy, człowieka u schyłku życia.

Jak można się domyślić, hotel na prowincji irańskiej, nie jest w standardzie europejskim. Ot, stoi budynek jak inne. No, właściwie wyróżnia go elewacja nowszej od reszty dobudówki. Budynki wokół są ceglane albo z kamienia.



Wita mnie niewysoki człowiek około pięćdziesiątki z siwizną po bokach głowy. To Ahmed. Są z nim dwaj synowie w wieku 20 i 18 lat. Żeby zażegnać nieporozumienie, od razu pytam o cenę pokoju. Chyba popełniłem gafę. Zamiast odpowiedzi dostaję herbatę. Ahmed zna trochę angielski. Rozmawiamy o mojej podróży, granicy i mojej niecodziennej sytuacji.



Teraz możemy rozpocząć negocjacje.
Po krótkiej chwili z 500 tys. Riali za noc zrobiło się 700 tys. za dwie noce. To około 20 Dolarów.

Młodszy syn Ahmeda prowadzi mnie do pokoju. Pokazuje gdzie na korytarzu włącza się światło, omijając kosze z warzywami, potrzebne w kuchni. Pokój jest na drugim piętrze. Na jednym piętrze jeden pokój. Ten niżej jest zajęty. Pokazuje też gdzie zostawić buty, zanim wejdę, a jeśli chcę je wstawić do środka to powinienem postawić je na szafce przy drzwiach. Nie na podłodze.
Pokazuje kuchnię a właściwie aneks kuchenny, telewizor kineskopowy i za kuchnią łazienkę, z równo ustawionymi, kiedyś białymi klapkami.





Zostaję sam. Biorę prysznic bacznie uważając, żeby nie wpaść nogą do muszlo-dziury. Czuję, że jestem oblepiony kurzem i spalinami z granicy. Spędziłem tam całe popołudnie a upał wyssał ze mnie energię.
Zimna woda i ten pokój, zdają się absolutnym i skończonym luksusem.
Odżywszy, próbuję zrobić coś z niewłączającą się kamerą. Nic z tego. Jeden, mały element wyrobił się tak, że przynajmniej na razie nic z tym nie zrobię. Kamera włącza się sporadycznie i po wielu próbach. Tak samo trudno ją wyłączyć.



Spróbuję pogodzić się ze stratą. Idę na dół. Posiedzę i popatrzę, co robi się w takim miejscu we czwartek wieczorem. Jak pisałem, czwartek jest ostatnim dniem przed weekendem a piątki są wolne od pracy.
Siadam przy jednym ze stolików. Mam ze sobą notes i mam dużo czasu.





We czwartek dzień jak co dzień. Pojawiają się w restauracji różni ludzie. Czasem przychodzą porozmawiać, bez pardonu wchodząc do kuchni. Inni przychodzą, żeby zjeść, też przedtem zaglądając do kuchni. Wszyscy się znają. Przed jedzeniem myją dłonie w umywalce stojącej przy wejściu.
O daniach serwowanych tutaj, niewiele napiszę. Nie sposób zapamiętać nazw.
Na przykład: Ahmed ugniata w dłoniach mięso, dodając przyprawy. Chyba będzie szaszłyk. Uznawszy, że już dość, z impetem uderza mięsną kulą o stół, łapie z powrotem w dłonie rozpłaszczoną kulę i znów gniecie niezadowolony z efektu. Po tych ćwiczeniach, nadziewa, rozgniatając ją wokół miecza tak, żeby więcej z początku i mniej na końcu zostało. Kiedy już sklei kilka takich szabel, odkłada je do chłodni w witrynie, żeby każdy mógł obejrzeć jego pracę przed zjedzeniem.
Nad ułożonymi szablami, półkę wyżej, leżą żebra. Być może krowy. Żebra położone są na gnatach pewnie tego samego zwierza a nad nimi, na haku wisi reklamówka z podrobami. Wygląda na wątrobę, ale nie jestem pewien, bo reklamówka nie jest całkiem przezroczysta.
Szyba chłodziarki w witrynie jest jakby zakurzona, może zaparowana i ma dużo zacieków. Na jednym z nich przysiadła wielka, czarna, włochata mucha, żeby z lubością omiatać swoją rurką delicje. Przyglądanie się tej prymitywnej, rozkosznej uczcie, przerywa Ahmed. Przyniósł herbatę. Ponieważ po opłacie z góry za pokój zostało mi trochę grosza, chcę spróbować tych specjałów. Zależy mi najbardziej na takim płaskim chlebo-placku, który dodają do wszystkiego. Próbując wytłumaczyć na różne sposoby swoją potrzebę, skończyliśmy rozmowę w kuchni, na prezentacji wszystkiego, co jest. Jest tu omawiane wcześniej mięso mielone z szabli, czekające na dodatki. Są mięsne kulki, uda z kurczaków, ryż w wielkim garze, napoje w przeszklonej chłodziarce. Zimne oranżady, kefir, mleko i płyny w puszkach. Zatrzymawszy się na udkach z kurczaka, uznałem, że jest to danie w sam raz dla mnie. Mogę wrócić do mojego oceratowanego stolika. Jedzenie przyrządza młodszy syn Ahmeda, Hamid.



Dostaję tacę a na niej talerz z wybranym udkiem, polanym sosem. Do tego miska z czymś w rodzaju kefiru a może kwaśnej śmietany, miskę z dwoma białymi cebulami pokrojonymi w ćwiartki i dwie ostre jak brzytwa, zielone papryki. Obok tacy ląduje półmisek z górą białego, dymiącego ryżu, a na nim zapakowana w sreberko kostka masła. Ryż taki, ugotowany wcześniej, dochodzi w olbrzymim samowarze. Nie pozwoliwszy masłu do końca rozpuścić się w opakowaniu, wypuszczam je na górę ryżu, żeby tu dokończyło swoją przemianę. Po całodniowej głodówce jedzenie smakuje wybornie.

Kiedy kończę jeść, chłopak od kuchni pyta, czy chcę dostęp do WiFi. Wspominam o tym teraz, bo wcześniej chciał za to pieniądze. Tak czy inaczej, połączywszy się z siecią, cieszyłem się tym przywilejem przez około godzinę. Na dodatek, choć w Iranie niedostępne oficjalnie, jest eFBe. A to dlatego, że młodszy syn Ahmeda w swoim telefonie ma armeńską kartę bez blokad, a Armenia tuż za rzeką.
Pokazuję chłopakom i ich ojcu mój motocykl, który zostawiłem na granicy. Hmm... Moje oczko w głowie stoi teraz na placu, na granicy, cztery kilometry ode mnie. Jego dokumentów też nie mam, bo zatrzymał je celnik. Mój paszport ma albo właściciel hotelu, albo któryś z chłopaków. Zostały tylko pieniądze i część bagażu.
Ale… Pokazuję ten motocykl a oni zwracają uwagę na inne zdjęcie. To z kuso ubranymi dziewczynami spotkanymi w górach. Powiększyłem je i dzieje się rzecz dziwna. Gęby rubasznie śmieją się od ucha do ucha. Podniesione głosy, ekscytacja. No i młody dostaje od ojca w ucho. Żartobliwie wprawdzie, ale na tym skończyło się jego oglądanie. Kiedy stary został sam ze mną, przegoniwszy synów do kuchni, zaczął pokazywać jakby jechał motocyklem. Wiem o co mu chodzi.
Już chcę wrócić do zdjęć z dziewczyną nana motocyklu. Według tutejszych norm społecznych jest rozebrana. Kiedy negocjowałem niską cenę hotelu, Ahmed długo był nieugięty. Teraz mam okazję zrewanżować się. Udaję, że nie wiem o co chodzi. Pokazuję motocykl brata, to znów mój, ale nie z dziewczyną. Ahmed, zrezygnowany, w końcu machnął ręką. Jest 1:1 :)

W moim pokoju na drugim piętrze kończę notatki i jednocześnie oglądam człowieka od wiadomości w telewizorze. Mam wrażenie, że TV na całym świecie służy tylko straszeniu, wprowadzaniu zamętu, dezinformacji i sianiu niezgody.
Sprawdzam jeszcze raz co jest nie tak z kamerą. Dopatrzyłem się, że plastikowa dźwigienka odpowiedzialna za przeniesienie nacisku na włącznik nagrywania, jest nadłamana. Gdybym tylko miał mały śrubokręt i klej, który zostawiłem na granicy w bagażu...
Z tymi myślami, gaszę światło i idę spać. Jest tak ciepło, że nawet nie trzeba się przykrywać.

CF

Mapy





* Spandarian Reservoir – Przeczytane w Wikipedii.
** Nie błoto, tylko składowisko odpadów poflotacyjnych zwane Artsvanik Reservoir a przez miejscowych „niebieskim klejnotem”. Więcej o katastrofie ekologicznej w linku: https://hetq.am/en/article/105994
*** Rial – Oficjalna waluta Iranu.
**** Toman – Nieoficjalna waluta Iranu. 1 Toman jest wart 10 tys. Riali. W 2020 roku parlament Iranu zatwierdził Toman jako oficjalną walutę tego kraju. Źródło: https://businessinsider.com.pl/finanse/toman-nowa-waluta-iranu-rezygnuja-z-riala/nmjezrh
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #20 dnia: Marzec 01, 2021, 10:39:09 »
 :deadtop4:

16 dzień. 5 maja.
Iran, prowincja Wschodni Azerbejdżan, wioska Duzal.


0 km.




Czekam.
Za oknem już jasno, choć góry dają jeszcze długi cień. Na wyświetlaczu telefonu 5:30.
Młodszy wczoraj dojechał do Stambułu. Dziś wyjedzie z miasta miast i przekroczy granicę z Bułgarią.
Ja jestem w Iranie tuż za granicą z Armenią. Zamieszkałem w wiosce Duzal w jedynym tu hotelu. Przez okno widzę szosę, którą wczoraj jechałem na granicę, rzekę Araks, którą przekroczyłem i w tle góry, przez które droga mnie prowadziła.

Prawie pod oknem, na skraju drogi, stara kobieta siedzi w kucki. Opiekuje się małą dziewczynką. Obserwuję je od kilku minut. Bawią się piaskiem i kamykami. Babcia ani wnuczka nie uśmiechają się.




***

Dopiero około 11 zszedłem na dół. Dziś piątek. Myślałem, że wszyscy mają wolne.
Mam herbatę, notes i widok na góry.

Oprócz starej kobiety i jej wnuczki mało kobiet widać. Jeśli już, to pojawiają się jak duchy i mają konkretny cel do spełnienia. Na przykład zbierają chrust do kuchni. Młodych dziewczyn nie ma wcale. Wydaje się, że tylko mężatki i starsze panie wystawiają się tu na widok publiczny. Większość jest szczelnie okryta czadorem w jedynie słusznym, czarnym kolorze, choć zdarzają się wyjątki.
Wszystkie, przechodząc naprzeciw hotelu, poprawiają swoje chusty, naciągając je mocniej na siebie. Wiadomo, w hotelu są mężczyźni. Jedna idzie z baniakiem na wodę albo może mleko. Inna prowadzi gdzieś dwójkę dzieci, a jeszcze inna idzie chyba do sklepu, bo ma w ręku coś jak portfel. Tylko jedna ma klapki odsłaniające stopy, co kłóci się z tym, co czytałem na temat zasad ubioru szyickich wyznawczyń Koranu w Iranie. Jestem na prowincji. Od rewolucji islamskiej minęły cztery dekady i ścisłe zasady przestały być przestrzegane w tym kraju, szczególnie w miastach.

Wczesnym popołudniem przyjeżdża wycieczka autokarowa. Wszyscy idą na górę po hotelowych schodach. Dobudówkę z pokojami postawiono tak, że wyżej jest wejście na dach i jednocześnie wyjście na ruiny ceglanej, historycznej budowli. W pobliżu stoi monumentalny grobowiec, do którego wszyscy poszli i do którego jeszcze wrócę.
Naliczyłem dwadzieścioro młodych osób. Dziewczyny z autokaru przedstawiają zgoła inną nację w tym samym kraju. Wprawdzie noszą chusty na głowach, ale są bardzo luźno, wręcz wyzywająco i po europejsku ubrane. Tylko jedna jest w tradycyjnym, całkowicie czarnym stroju.




***

Ni stąd, ni zowąd na stole obok ląduje coś jak pasta pomidorowa. Dwóch mężczyzn nakłada łyżką pastę na placki rwane palcami i wcinają to, przegryzając ostrymi papryczkami. Zaprosili mnie do posiłku. Wprawdzie nie jestem głodny, ale z przyjemnością spróbuję. Pasta jest dość pikantna, ale nie powoduje pożaru. Czuć przypieczony pomidor, przyprawy i coś jeszcze. Może to biały ser?





No w porządku. Teraz czuję, że byłem głodny. Na śniadanie zjadłem tylko starą bułkę z serem, którą wiozłem jeszcze z gruzińskiego marketu. Nauczyłem się przy okazji trzech ważnych słów :)

Taszakur — dziękuje
Mamnun — dziękuję
Kodafez — do widzenia.

***

Żołnierze. We trzech przyjechali po jedzenie pickupem irańskiej marki. Każdy ma inny stopień wojskowy. Najważniejszy chodzi bez czapki i ma buty w pustynnym maskowaniu. Są stare i schodzone. Dwaj pozostali buty mają czarne. Wszyscy trzej, nie wiedzieć czemu, bardzo dbają o połączenie buty–spodnie. Dokładnie chodzi o skarpety. Przez 10 minut oczekiwania na jedzenie na wynos, każdy z nich poprawia spodnie wpuszczone w skarpety. Najważniejszy ma skarpety pod kolor butów a jego podwładni czarne jak ich buty. Mundury są stare i sprane albo spalone słońcem. Jeden żołnierz ma rozprutą warstwę materiału spodni. Nie wyglądają porządnie.

***

Po południu zaproponowałem Ahmedowi swoją kawę. Nie rozumie. Idę do pokoju po jedną z paczek kupionych w Stambule na bazarze. Teraz wszystko jasne. Zabrał opakowanie i poprosił, żebym poczekał. Czekam pół godziny, aż zrozumiałem, że nie mają tu elektrycznych czajników. Ahmed wodę zagotował w wielkim samowarze na ogniu gazowym. Teraz woła do kuchni. Podaje filiżankę jak do herbaty i każe sypać. Zalewa kawę wrzątkiem z samowara. To pierwsza kawa od wielu dni, więc delektuję się jej aromatem i smakiem. Ahmed kawy nie chce. Jak można nie chcieć kawy :)

***

Wieczorem zrobiłem sobie krótką wycieczkę po wiosce i poszedłem do mauzoleum na górze.

















Ośmiokątna, ceglana budowla na fundamencie z kamienia. Niezbyt obfite informacje w sieci mówią, że to Grobowiec Imamzadeha Shoaiba z VII wieku*. Nie wiem jednak, czy to VII wiek według kalendarza gregoriańskiego, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, czy irańskiego, gdzie lata liczone są od ucieczki Mahometa z Mekki (hidżra, 622 r. n.e.)**
Kimkolwiek był człowiek tu pochowany, pewnie zasłużył sobie na taki grobowiec.







Pogoda zmienia się. Niebo ciemnieje. W końcu chmurze burzowej udaje się przedostać przez pasmo gór i wtargnęła w spokojną do tej pory dolinę, wściekle rzucając piorunami. Ściana wody zalewa okolicę. Ziemia nie nadąża pochłaniać wody i szybko tworzą się ścieżki–rzeki. Burzy starczyło energii na 20 minut. Kończy swój żywot drobnym deszczem i znika.





Muszę się spakować. Jutro wracam na granicę, dokończyć formalności wjazdowe.
CF

*   Źródło - http://www.negahmedia.ir/media/show_pic/46842
** Źródło - https://www.szkolnictwo.pl/szukaj,Kalendarz_ira%C5%84ski

« Ostatnia zmiana: Marzec 01, 2021, 10:55:13 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #21 dnia: Marzec 02, 2021, 22:39:11 »
 :deadtop4:

17 dzień. 6 maja
Iran (granica) – Urmia.


97200 – 97492
292 km.


Jeśli wahasz się, czy wyruszyć, to jesteś o krok od wyjazdu.
Jeśli już zdecydowałeś, nie trać energii na wątpliwości.
Jeśli zastanawiasz się, co cię spotka, to niczego nie zakładaj z góry.
To z czym wrócisz, zostanie z tobą, bo niezależnie od tego kim jesteś, wracając z podróży, stajesz się kimś więcej.



Pisk hamulców. Obok mnie zatrzymuje się mały motor. Jego właściciel zaprasza gestem do tyłu i razem jedziemy do granicy. Jemu mżawka nie przeszkadza. Ma okulary.













Swobodnie i bez zbędnych kontroli wjeżdżamy na teren. Ostatnie hyc przez krawężnik i silnik 150-tki gaśnie, zatrzymując się na parkingu dla pracowników. To ostatnie hyc, o mało mnie nie zrzuciło.
Widząc, jak maszeruję szosą, człowiek ten zatrzymał się i gestem kazał siadać z tyłu. Został mi kilometr pieszo, bo jak pomyślałem o taksówkarzu z piątku, to nie chciałem znowu niepokoić starszego pana. Poza tym skończyły mi się pieniądze. Pieszo jest dużo wygodniej. Na swój motocykl zabrał mnie pracownik graniczny. Zapamiętał we czwartek, teraz rozpoznał i podwiózł. Zwyczajna ludzka życzliwość.
Formalnie, dziś nie interesuje mnie budka z kontenera i budynek ze szlabanem. Dziś interesuje mnie BIURO.



Mimo to poszedłem się przywitać i odebrać kask i resztę rzeczy.

***

Daj sobie prawo do niezrozumienia - mówi siódme przykazanie dekalogu tkliwego nihilisty.

Na granicy ruch. Chodzą ludzie, podjeżdżają samochody osobowe i ciężarówki. Jest nawet motocyklista, który jak ja, czeka na załatwienie papierologii i wjazd, za pośrednictwem usług Hosseina.
Podróżnik ten, tak jak ja, przyjechał tu po swoją przygodę. Tyle że dla mnie Iran będzie najdalszym miejscem drogi. On przez Iran tylko przejeżdża i przez dawne stany radzieckie pojedzie do Mongolii. To Szwajcar. Jest muzykiem i nauczycielem gry na gitarze. Zajmujemy sobie czas rozmową o podróżach i o życiu. Oczywiście w stopniu pozwalającym mi na to.



Kto to jest Hossein? Znam dwa sposoby na wjazd do Iranu własnym pojazdem. Oczywiście trzeba mieć wizę w paszporcie. To podstawa. Pierwszy sposób to mieć karnet CPD* Wiąże się to z pozostawieniem kaucji w odpowiedniej kwocie w Polsce i zapłaceniem za taki karnet kilkuset Złotych za wersję z najmniejszą ilością kartek. Procedura trwa różnie, czasem nawet miesiąc. Za to formalności na granicy jakieś pół godziny.
Drugi sposób to Właśnie Hossein Sheiklou**. Ten sposób polega na posiadaniu przy sobie odpowiedniej ilości gotówki w Dolarach albo Euro i zapłaceniu za możliwość niezrozumienia procedur granicznych i za człowieka, który nas we wszystkim wyręczy. Sposób ten działa dużo szybciej, bo nie miesiąc, tylko pięć do siedmiu godzin i to już na granicy. No… W moim przypadku czwartkowe popołudnie, piątek i część soboty :)
W tym czasie można robić różne pożyteczne rzeczy. Na przykład siedzieć pod małym drzewem, którego cień staje się coraz mniejszy i krótszy i jeszcze przesuwa się na dodatek a ja za nim, aż dotrę do konaru.



Słońce operuje już wysoko. Gorący wiatr targa olbrzymią flagą, uwieszoną na wysokim maszcie. Można przyglądać się tej fladze, jak wije się i marszczy, prostuje i łopocze, walcząc z gorącym wiatrem.
Można iść do budynku, gdzie jest kiosk z napojami i kantor. W kantorze można kupić trochę pieniędzy a w kiosku napój brzoskwiniowy w puszcze. Taki z kawałkami miąższu. Jest mały, ale za to orzeźwiająco zimny. W takim dusznym upale docenia się każdą kroplę, chłodniejszą od powietrza.
Właśnie obserwowałem mrówki wędrujące między płytami chodnika, kiedy zupełnie blisko, wyhamowało białe BMW X6. Właścicielem jest młody, wysoki, dobrze ubrany i idealnie przystrzyżony Irańczyk. Wygląda jak okaz zdrowia i sukcesu. Chyba właśnie sprowadza maszynę dla siebie i będzie załatwiał wszystkie formalności. Jest bardzo dumny i zadowolony z nabytku. Nie kryje tego. Podchodzą jego znajomi. Pokazuje wyposażenie, głaszcze maskę, jakby ścierał z niej kurz, oglądają razem detale. Nie. To nie może być biznesmen. Raczej syn zamożnego ojca. Puszy się przy aucie, patrzy czy wszyscy patrzą, głośno opowiada jakieś historie i znów upewnia się, czy wszyscy słuchają. Jest po prostu szczęśliwy, jak dziecko może być szczęśliwe ze swojej wymarzonej zabawki.



Nie jestem zaskoczony. Wielu ludzi uzależnia swoje szczęście od rzeczy, które mają wartość tylko materialną. Ten tutaj przynajmniej nie ukrywa entuzjazmu, a jego radość jest zaraźliwa.
Jeszcze kilkanaście lat wstecz, zazdrościłbym temu człowiekowi. Snułem się wtedy z dnia na dzień, przyciągany grawitacją wyimaginowanej zamożności, bez pomysłu i bez jakiegokolwiek ładu. Gniotły mnie przyziemne obowiązki, debet na koncie rósł, to znów malał, ale zawsze był ze mną jak najlepszy przyjaciel. Rano szedłem do pracy, po południu wracałem, żeby się najeść, posprzątać artystyczny nieład, zrobić zakupy, popatrzeć w telewizor. Bezmyślnie roztkliwiałem się nad sobą, słuchając o osiągnięciach sąsiadów, znajomych i nieznajomych. Zazdrośnie patrzyłem przez zapyziałą szybę hałaśliwego tramwaju, jak mijają mnie zaradni ludzie w luksusowych autach. W zaciszu domowym programy telewizyjne straszyły przemocą i wojnami, mamiły bogactwem gwiazd kina, sportu, biznesu, polityki.
Chciałem to wszystko mieć, ale bez wysiłku i od razu. Grałem więc w Totolotka i łudziłem się, że zaraz będę mógł pławić się jak tamci w dobrobycie konsumpcyjnym. Jak się zniechęciłem, to na „fajne rzeczy” brałem kredyt w banku. Naiwne co? Naiwne, ale ilu z nas tak myślało albo tak myśli do tej pory? Byłem nijaki.
Na motocyklistów patrzyłem jak na kogoś, kogo grawitacja nie dotyczy. W każdym widziałem pasję, swoisty życiowy cel, niebanalny charakter, odwagę, żywioł, przygodę, drwinę z niebezpieczeństwa. Wyobrażałem sobie, że mają swój żargon, że nic innego nie robią. „Lewa w górę”? Myślałem, że się wszyscy znają. Serio :) Nie wiedząc o tym nic, chciałem być jak motocyklista.
- Będę podróżował – pomyślałem. Tak mnie to wzięło, że w ciągu kilku lat zadłużenie spuściłem w kanał i spadło do zera. Po raz pierwszy w życiu zacząłem odkładać pieniądze. Przestałem szwendać się po knajpach, wydawać na najnowsze smartfony i … z komunikacji miejskiej przesiadłem się na rower. Telewizor wyłączyłem na zawsze.
Zagrało. Zakiełkowało żywe marzenie i prawdziwy cel. Tak oto za gotówkę kupiłem starą Yamahę i… Okazało się, że trzeba nią jeszcze jeździć.
Mazury. Dla takiego jak ja, na motocyklu to koniec świata. Jakoś pojechałem i jakoś wróciłem. Wróciłem a apetyt urósł. Chorwacja? O nie! Tak daleko. To dopiero koniec świata i same wątpliwości! Nie znam języków, nie mam paszportu. A co jak się zepsuje? Pytań było więcej, ale… zagrała we mnie nuta romantyzmu, jeszcze więcej ignorancji i zapomniałem o pytaniach.
- Opuszczę ten swój życiowy, smętny padół i pojadę na koniec świata. Aż do Chorwacji — pomyślałem.
Trzy tygodnie wolnego, odłożone pieniądze. I gdzieś w drodze, sam z siebie nieco poszerzył mi się horyzont. Skoro dojechałem tu, to mogę i dalej. I tak do Chorwacji wjechałem od południa.
Wróciłem i nic się nie stało z tych „stań”, których się obawiałem. Tak jest mniej więcej do dziś. Dziś mam takie marzenia, że też wydają się nie do uchwycenia. Jak wtedy Chorwacja.
Teraz siedzę na rozgrzanym betonie placu, kilka tysięcy kilometrów od domu. Spocony od upału, zakurzony od kurzu i śmierdzący spalinami ciężarówek. Nie mam pewności czy wjadę do Iranu, bo tu nic pewne nie jest wbrew pozorom. Nie wiem czy wystarczy mi pieniędzy, nie wiem dokąd dojadę, gdzie będę spał, co jadł. Nie wiem kogo spotkam, poznam i przestanie mi być obojętny.
Kilka metrów ode mnie stoi motocykl, który jest jedynym przedmiotem, na którym mi zależy. Nie dlatego, że taka marka, że takie a takie ma właściwości. Dlatego, że mogę być sobą dla siebie. Dlatego, że jestem tym co robię a to co robię jest moje i nie muszę udawać, że nie jestem egoistą. Ten motocykl jest gwarantem niezależności. Nie tej pozornej, społecznej. Jest gwarantem niezależności przemieszczania się i decydowania o sobie.
Cały czas jestem nijaki. Jednak to już inna nijakość. To nie przez zakurzoną rutynę w zaganianym światku, tylko przez białe karty przede mną. Nie mam pewności co mnie spotka w drodze, kiedy pojadę patrzeć na miejsca i ludzi, jakimi są naprawdę. Dla nieznajomych jestem nieważny, nie mam prestiżu, wielu kart kredytowych, trzeciego domu z garażem na wsi, ani nawet szybkiego Internetu. Wciąż nie mam luksusowego samochodu, zakupy robię tam, gdzie wszyscy i nie jestem szefem. Zyskałem za to pewność, że jest mi to niezbyt potrzebne, jeśli miałbym poświęcić całe życie na zbieranie dóbr służących do… otaczania się nimi. Jednak pracuję, bo swoją pracę lubię. Bo jest mi potrzebna. Spełniam się w niej, bo daje mi satysfakcję. Nie kupę forsy, tylko zadowolenie. No i mam motocykl — narzędzie. On też powoduje zadowolenie. Nijakość to niepewność tego, co mnie spotka za chwilę, dziś, jutro, za tydzień albo dwa. Najlepsze jest to, że ta niepewność niesie ze sobą beztroskę. Bo Jaki miałbym mieć wpływ na masę zdarzeń, które jeszcze się nie wydarzyły? Przedmioty, którymi się otaczamy łatwo stracić. Motocykl też. Jednak to, co dzięki niemu robię nie zniknie.
Napisałem o sobie lekko ubarwiając, nie żeby zanudzać. Zrobiłem to, bo wiem, że wśród nas są tacy co chcą podróżować, tylko zawsze mają bardzo logiczną wymówkę, żeby jednak nie. Brakuje gotówki, nie ma czasu, nie ma kompanii w trasę, obowiązki przytłaczają, albo nie ma co zrobić z psem. Śmiem twierdzić, że to nieprawda. Wszystko, co robimy najpierw, ma większy priorytet po prostu.
Podróżowanie zmienia. Mnie zmieniło. Podróżowanie motocyklem to szkoła bycia i jeden z wielu przepisów na samospełnienie się.

Z rozmyślań wytrącił mnie Salim. To ten człowiek od papierów. Muszę iść z nim do biura. Dobrze, bo z nieba zaczęły spadać gigantyczne, zimne krople wody.
Pośrodku klimatyzowanej hali wielki blat. Tu można wypełniać dokumenty albo je podpisywać jak ja teraz. Dookoła stanowiska a w nich urzędnicy za szybami i jedna para drzwi, prowadząca do kogoś ważnego. To tam Salim za chwilę zaniesie dokumenty do sprawdzenia i potwierdzenia. Stamtąd też zabierze te, które
pozwolą mi wydostać się za szlaban motocyklem. Podpisy złożyłem, ale to nie wszystko.
- Jeszcze chwila, jeszcze chwila — uspokaja mnie Salim. Nie wiem czemu pomyślał, że się niecierpliwię.





Ławka usytuowana jest w kierunku wyjścia. Siadam i obserwuję… zegar wyświetlający cyfry, próbując odgadnąć znaczenie każdej. Taki zegar to bardzo dobra rzecz. Można szybko nauczyć się cyfr arabskich.





Dokładnie pięć godzin trwa załatwianie za mnie formalności.
Efektem tego czekania są trzy kartki A4 i jeden świstek. Ten ostatni, krzywo urwany z bloczka i z czerwoną pieczątką jest dla mnie najważniejszy. Oddam go przy szlabanie wyjazdowym. Reszta jest moja i mam pilnować ich jak oka w głowie. Będą niezbędne przy wyjeździe z Iranu.



Teraz jestem niecierpliwy. Żegnam się ze Szwajcarem, płacę Salimowi za jego usługę i uśmiechając się pod nosem idę do motocykla. Jestem głodny i spragniony, ale za szlabanem popadłem w jakiś stan euforii i podekscytowania. Żenującym tego skutkiem jest tuman kurzu za mną, bo zjechałem z asfaltu na pobocze, nie wiem po co :)






***

Na granicy wymieniłem 10 Dolarów. W hotelu korzystam z tego i serwuję sobie obiad i dużo picia. Najedzony i opity mocuję bagaż, żegnam się z Ahmedem i Hamidem. Drugi syn Ahmeda jest poza domem.




***

Żeby dojechać do Urmii, zdałem się na GPS. Wyznaczył drogę, której początku nie da się wyznaczyć w GoogleMaps. Jest asfaltowa i prowadzi przez Park Narodowy Kantal, wzdłuż rzeki Araks, będącej naturalną granicą Iranu i Armenii. Jedzie się w dolinie rzeki, wśród surowych, gór. Tylko posterunki wojskowe ustawione czasem tak, że ledwo je widać, świadczą o bliskości granicy i cywilizacji w ogóle.







No i samochody. Ruch jest nie za duży, ale od kilku chwil każdy, kto jedzie z naprzeciwka, ostrzegawczo mruga światłami. Pierwsza myśl, coś nie tak z motocyklem. Może jednak nie. Może tutaj, jak w Polsce, ostrzegają przed kontrolą policji.
Droga nie prowadzi już doliną, tylko wykuta jest w skale na pewnej wysokości i wspina się coraz wyżej. Rzeka została gdzieś na dole przepaści a drogę oddziela od niej nasyp z kamieni albo betonowe kloce ustawione rzędem. Zakręty robią się coraz bardziej ciasne a asfalt wąski. Tak wąski, że ciężarówka i samochód osobowy mijają się na centymetry.
Przed jednym z wiraży ruch zwolnił, samochodów jest dużo i tworzą przez to niewielki, wolno poruszający się korek.
Na ostrym zakręcie, zaskoczył mnie widok równie groteskowy co przerażający. Ruchem kieruje żołnierz. Na kamieniach odgradzających drogę od przepaści siedzą ludzie. Trzech mężczyzn. Nie wyglądają jakby im coś dolegało ale nie odzywają się do siebie. Obok nich, jak na cokole, na kamieniach stoi białe BMW X6. Równo jak na wystawie. Koła zwisają w powietrzu a auto oparte jest podwoziem. Myślę, że trudno byłoby tak ustawić samochód celowo i nawet dźwigiem. Po widoczniej stronie, nie jest jakoś specjalnie rozbity. Właściwie tylko listwa progowa jest oderwana i wygięta. Upiorne wrażenie robi to, że od śmierci, przez zakładam, brawurową jazdę dzieliły kierowcę i pasażerów centymetry w poziomie i około dwustu metrów w pionie. Co by się stało, gdyby auto spadło, każdy wie.
Samochód rozpoznałem od razu. Jego nieszczęsnego właściciela też. Teraz jest zupełnie inny. Nie wiem tylko, czy martwi się stratami w luksusowym wozie, czy przeżywa w milczeniu swoje szczęście. Dziś dostał szansę żyć jeszcze raz.




***

Zatrzymałem się, żeby założyć przeciwdeszczówki. Wyjechałem z Parku Loran na płaskowyż i góry są w pewnym oddaleniu. Tu rządzi przestrzeń wypełniona trawami, niskimi krzewami i z rzadka polami uprawnymi. Wokół bezludzie i pustka.





Przede mną sina, burzowa chmura wylewa tony wody na ziemię, rozświetlając się od wewnątrz elektrycznymi wyładowaniami. Już tu gdzie się zatrzymałem czuć jej nieobliczalną siłę, bo wicher chce przewrócić mnie i motocykl. Nie ominę tego zjawiska. Droga łagodnym łukiem skręca w samo epicentrum, tam, gdzie swoim lejem burza smaga okolicę.







Bywało, że jechałem w burzę, ale nigdy jeszcze nie odczuwałem z tego powodu mrowienia na plecach. Może zaczekałbym kilka minut aż zmieni kierunek, złagodnieje, uspokoi się albo wręcz skończy swój pokaz. Jednak zaryzykowałem.
Głupiec, ktoś pomyśli…
Ledwo zdążyłem wyłuskać ubranie z bagażu, słyszę za sobą odległe, wściekłe ujadanie. Odwracam się a tam cztery potwory z daleka szarżujące na mnie. Nie białe owczarki, jakich sporo można spotkać w Rumunii. Nie groźne psy pasterskie, jakie znamy w Europie. Urodziłem się i wychowałem z psami. Kilka sam wyszkoliłem. Kiedyś chciałem zobaczyć psa rasy, która w Polsce nie występuje. Teraz cztery Sarabi*** nacierają na mnie w pełnym pędzie. Czytałem, że samce mogą ważyć do 90 kilo… I czytać nie musiałem, że są nieustraszone i nie wahają się zaatakować niedźwiedzia. Cóż ja przy niedźwiedziu… Skąd te psy?! W oddali wielkie stado owiec. Stąd. Jednak pasterza ani jednego. Przestałem szamotać się z przeciwdeszczówką a kask, który wiatr zrzucił z kanapy motocykla zostawiłem w spokoju na poboczu i znieruchomiałem, zastanawiając się, dlaczego siekiera jest zamocowana na trytytki i dlaczego nie mam przynajmniej pistoletu maszynowego :)
Psy zwolniły i w końcu zatrzymały się jakieś 100 metrów przed asfaltem, czyli około 150 metrów ode mnie.
Teraz sobie żartuję, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Postały kilka chwil obserwując mnie, niespiesznie odwróciły się i odeszły do swoich owiec, co chwila się oglądając… Dlatego właśnie wybrałem burzę.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #22 dnia: Marzec 02, 2021, 22:39:42 »
Jeszcze przez kilka chwil żyję nadzieją, że jednak droga gdzieś tam skręca, albo wypada się, albo stanie się coś innego. Nie tym razem. Porywisty wiatr wykrzywia moją trajektorię na prostej drodze. Drobny deszcz sprzed chwili zamienił się w ulewę i tnie i wciska w każdą szczelinę ubrania. Czuję to przez zimno pojawiające się tu i ówdzie. A to dopiero początek. Niskie, stalowo-szare chmury kłębią się tuż nade mną a igrając ze sobą, krzeszą potężne wyładowania. Nie wiem czemu nie słyszę grzmotów. Może to przez pęd powietrza, syk opon przecinających mokrą drogę. Nie zastanawiam się zbyt długo, bo nieprzerwanie muszę kontrować wściekłe podmuchy wichru. Plusem jest to, że samochody jadące z naprzeciwka, nie sypią na mnie błotem i wodą. Wiatr wszystko przewiewa w drugą stronę. Minusem jest to, że kiedy jadę za kimś nie widzę nic a kiedy nikt nie jedzie przede mną, też niemal nic nie widzę. Przestaje to mieć znaczenie, kiedy nastaje ciemność niemal całkowita. Fenomen zjawiska leży w tym, że jak spojrzeć w lewo, widać czarną wściekłość natury, a kiedy spojrzeć w prawo, widzę jak ryba z akwarium. Zielone wzgórza oświetlone pełnym słońcem, podlewane strumieniem burzowej wody. Ja sam w tym diabelskim kotle czuję się tak mały i nieważny, że niezauważalny dla potęgi dzieła natury. Bo gdybym został zauważony, to byłby koniec.
Tak oto swoją moc, przyroda po raz kolejny łaskawie pokazuje mi na mnie samym mi samemu.
A więc psy czy burza? Co lepsze? Tej zagadki nie rozwikłam.

Wyjechawszy cało z potopu, na postoju rozebrałem się z przeciwdeszczówek które niezbyt pomogły, żeby wyschnąć w popołudniowym słońcu.







Czterdzieści kilometrów od Urmii przydrożny stragan a w nim napoje. Sprzedawca wyskoczył na jezdnię i woła i zaprasza uprzejmie a jego koledzy wtórują. Bardzo chcę pić. Kupiłem napój limonkowy gazowany prosto z chłodziarki. Dostałem kubek i miejsce w fotelu, których tutaj trzy. Na sofie rozsiedli się szef straganu i jego koledzy.
Z rozmowy udało się nam dojść do tego skąd jestem, dokąd jadę i że to 45 km stąd. Zaspokoiwszy pragnienie tak zimnym napojem, że mrozi mózg, pożegnałem się ze wszystkimi i odjechałem.
Coraz większy ruch, coraz więcej klaksonów i więcej kurzu mówią mi, że jestem na przedmieściach. Do Hosseina trafiłem bezbłędnie za pomocą GPS. Zielona, metalowa brama otworzyła się zanim dotknąłem dzwonka. Przywitał mnie ojciec Hosseina, bo ten jeździ z grupą Szwedów po Iranie w roli przewodnika. Za to jest jeszcze matka Hosseina i za chwilę wróci ze szkoły jego młodszy brat Araz. Czuję się jak w domu. Tym bardziej, kiedy wszyscy przypomnieli sobie, że trzy lata temu już ich odwiedziłem.
Opłaciłem pokój za dwie noce. Jestem w dużym mieście. Jutro zrobię porządek z psującą się kamerą z lusterkiem motocykla, wymienię Dolary na Riale. Może też uda się przegrać materiał z kart pamięci na dysk twardy.
Wieczorem pokręciłem się po okolicy bez celu. A może i miałem cel jakiś, ale dziś myślę tylko o psach i burzy o psach i o burzy.















Mapy






* CPD - https://www.pzmtravel.com.pl/dokumenty-celne.html
** Hossein Sheiklou – Wydaje się, że aktualnie zawiesił swoją działalność.
*** Sarabi - https://doglime.com/sarabi-persian-mastiff/ Jest całkiem prawdopodobne, że w stresie pomyliłem te psy z inną, „mniejszą” rasą Sage Mazandarani ( https://nationalpurebreddogday.com/a-dog-whose-soul-matches-its-size/ )
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #23 dnia: Marzec 05, 2021, 12:31:15 »
 :deadtop4:

18 dzień. 7 maja.
Iran, Urmia.


97492
0 km swoim motocyklem.

Płaski chleb, którego nazwy nigdy nie pamiętam. To znaczy nie taki całkiem płaski. Jest posypany nasionami. Do tego biały ser bardzo kwaśny i bardzo słodki dżem. Jajko na twardo i herbata.
Koniec kulinarnej podróży, więc biorę się za motocykl.
Napęd w porządku. Trzeba dolać olej do silnika. Dokręcić śrubę osłony pompy hamulcowej i jedną śrubę plastiku. Poprawiłem też pęknięty plastik osłony dłoni, która nie wytrzymała wywrotek w Rumunii w górach.









Poprosiłem ojca Hosseina, żeby wskazał mi miejsce, gdzie naprawię mocowanie lusterka. Muszę przywrócić do używalności mój jedyny śrubokręt. Na razie, służy tylko za usztywniacz w miejscu pęknięcia.
Warsztatu nie wskazał, tylko zatelefonował. Za pół godziny przyjechał specjalista od takich robót. Rozpoznałem go, ale on mnie nie. 3 lata temu, zmieniał uszczelnienie wysprzęglika w tym samym motocyklu, którego pręt lusterka właśnie ma zamiar naprawić. Wykręcił co trzeba i zniknął. Będzie gotowe na wieczór.
Z bagażu pousuwałem zbędne rzeczy. Zostawię w domu Hosseina podpinki, membrany od ciuchów i nadmiar oleju na dolewki i filtr powietrza. No i trochę innych niepotrzebności. Wrócę do Urmii, to zabiorę.

Trzeba załatwić kilka spraw. Nie sam i nie swoim motocyklem. Będzie mnie woził ojciec Hosseina swoją 220-tką o wdzięcznej nazwie, Baja Pulse.



Na nikim nie robi wrażenia jazda chodnikiem i nikogo nie szokuje przejechanie pod prąd.
Nie czuję się zbyt pewnie. Stary wolno, chybotliwie wciska się w każdą wolną lukę między samochodami. Jeździ pod prąd i jeśli trzeba chodnikiem, co dla takiego jak ja mieszczucha jest niecodzienne. Tylko kierowca ma obowiązek mieć tu kask. No może nie obowiązek. Zwyczaj. Ja nie muszę.









Najpierw bazar. Tutaj ojciec Hosseina chce załatwić mleko w proszku dla dziecka siostry Hosseina. To chyba towar deficytowy i spod lady, bo mężczyźni rozmawiają nie za głośno i jakoś tak… w konspiracji. Mój kierowca rozmawia ze znajomym kilka chwil. Ten odchodzi gdzieś w wąskie uliczki bazaru. Wraca za kilka minut, ale z niczym.
Teraz karta SIM z dostępem do Internetu. Potrzebny jest paszport do rejestracji karty. Ojciec Hosseina, po załatwieniu formalności odwraca się do mnie i wyciąga rękę.
- 20 Dolarów – oznajmia.
Czy 10GB Internetu tyle kosztuje, nie wiem.



Z kartą SIM jedziemy do speca od eFBe. W klimatyzowanym pomieszczeniu, za białym, nowoczesnym biurkiem siedzi młody człowiek. Przed nim laptop, dużo przejściówek i kilka telefonów w trakcie naprawy albo konfiguracji. Na przeszklonej wystawie kamery sportowe, etui do telefonów, dyski twarde i inne gadżety. Uwinął się w dziesięć minut. Wgrał aplikację VPN omijającą rządowe zabezpieczenia przed zakazanym eFBe, YT i nie wiem czym jeszcze. Ma działać miesiąc. Ojciec Hosseina, po załatwieniu sprawy odwraca się do mnie i wyciąga rękę.
- 10 Dolarów – oznajmia.
Płacę dychę za aplikację.

Jedziemy.
Salon SONY. W sprawie kamery sportowej Sony.
Znów chłód klimatyzowanego pomieszczenia a na półkach telewizory, kamery i inne produkty SONY. To salon autoryzowany. Za nowoczesnym biurkiem z napisem firmy na ścianie, mężczyzna. Ojciec Hosseina rozmawia z nim o mojej popsutej kamerze. Ten ogląda ją pobieżnie, ale w końcu rozkłada bezradnie ręce i kieruje nas do serwisu. Też autoryzowanego. Jest całkiem niedaleko.





Zatrzymujemy się w bocznej uliczce. Wchodzi się przez oszklone, metalowe drzwi, jakich wiele. Tu nie ma salonowego szyku. W środku panuje pewien nieład. Wszędzie porozstawiane większe i mniejsze telewizory. Wszystkie nowoczesne, płaskie. W oddali pod ścianą urządzenia serwisowe na długim stole. Monitor do komputera, narzędzia, lutownica i nieprzebrana ilość różnych części. Pracuje tu trzech młodych ludzi i chyba ich szef w wieku około pięćdziesiątki. W kącie przy wejściu, na drewnianym krześle siedzi wychudzony starzec. Jego twarz to jedna wielka zmarszczka. Nie opiera się plecami, a jego głowa zwisa smętnie na stare dłonie, obejmujące długą, drewnianą laskę. Zdaje się być jak rzeźba. Ten człowiek na pewno nie czeka na nic. Po prostu tu jest.
Ojciec Hosseina rozmawia krótko z szefem serwisu o moim problemie. Oddaję kamerę. Szef idzie z nią do stołu z narzędziami. Zakłada okulary i ogląda urządzenie pod podświetlanym wielkim szkłem powiększającym. Próbuje coś tam gmerać, coś skleić, ale to na nic. Po kilku próbach poddaje się. Mówi to, o czym już wiem, czyli dlaczego nie działa włącznik. Zaproponował, że ściągnie całą klapkę z wyłącznikiem z Dubaju. Jeśli będę w podróży, to mogę odebrać ją w Teheranie za tydzień. Tam mnie nie będzie przecież. Poza tym, aż tak mi nie zależy. Odpada. Zresztą już widzę oczami wyobraźni, ile by to kosztowało. Wychodzę z niczym. Dobre jest to, że ojciec Hosseina nie zażądał zapłaty.









Jedziemy jeszcze raz do człowieka od aplikacji VPN i eFBe. Pomyślałem, że laptop, który tam widziałem, świetnie nadałby się do zgrania materiału na dysk.







Kartę z rejestratora dźwięku zgrywa na poczekaniu. Kartę z materiałem z kamery zostawiam, bo ma to trwać kilka godzin. 64GB kilka godzin. Pozostałe, z aparatu, nie są widziane nawet przez laptop.

Później okaże się, że ojciec Hosseina pojedzie po dysk i zgraną kartę sam. Po powrocie wyciągnie rękę i… - 10 Dolarów – rzeknie.
Mam już pewność, że stary doi ze mnie ile uważa. Skoro tu przyjechałem, to moje finanse z łatwością powinny to wytrzymać. Z drugiej strony poświęcił mi swój czas. Niech ma.










***

Jest popołudnie. Araz, młodszy brat Hosseina wrócił ze szkoły. Jak ten pełen energii chłopak pomoże swojej mamie przy małym siostrzeńcu, pójdziemy poszukać kantoru i na Stary Bazar.











Ulice pełne ludzi. Sprzedawcy i ich zachęcające pokrzykiwania, butiki z ciuchami, stoiska z warzywami. Właściwie sprzedaje się wszystko gdzie, kto znajdzie miejsce na handel.
Kantor jest oddalony od bazaru kilka kilometrów. Jest na rogu ulic. Idzie się tam arterią pełną sklepów. Wchodzi się do małego pomieszczenia. Jest monitoring i szyba z okienkiem, oddzielająca dwóch ludzi. Na ścianie wisi monitor z aktualnym kursem walut. W jednej chwili stałem się milionerem.










































***

Bazar. Po drodze na stary bazar zatrzymaliśmy się przy czymś w rodzaju fastfudu. Rano jadłem nieduże śniadanie, a już jest późne popołudnie. Araz też ma chęć na coś dobrego, bo w domu pilnują jego diety. Obok naszego stolika zasiada młode małżeństwo z dzieckiem. Trzeba wiedzieć, że ludzie tutaj są bardzo otwarci i skorzy do rozmów, nawet z obcymi. Zagadują od razu, bo żaden ze mnie Irańczyk. Za duży, za blady, źle ubrany i nie gada jak trzeba. Rozpytują skąd, dokąd, jak i co. Są uprzejmi i nienatrętni. Jak zaczynam swoje próby językowe, to czekają cierpliwie, aż skończę łamać sobie język na angielskim. Zresztą to Araz bardziej z nimi rozmawia, a ja tylko przytakuję, sporadycznie coś dodając albo odpowiadając na bezpośrednie pytania. Jeśli zrozumiem.
W końcu wszyscy będący w środku słuchają Araza i jego opowieści. Trochę to krępujące.
Na dodatek chyba naopowiadał niestworzonych historii, bo przy kasie nalegają, żebym zapłacił tylko połowę rachunku! Na to nie pójdę. Wdaję się w dyskusję na ten temat, ale słabo działa. Dopiero po jakimś czasie uprzytomniłem sobie, że być może to przez Taarof. Trudno pojąć ten fenomen.
Taarof* to sztuka konwersacji werbalnej i niewerbalnej, wykraczająca poza utarte schematy zachowań społecznych z kręgu europejskiej kultury. To dlatego Iran jest uważany za krainę najbardziej przyjaznych i uprzejmych ludzi na świecie. Taarof to różne, ustalone formy grzeczności. Nie odwracanie się plecami. Goście wchodzą jako pierwsi przez drzwi. Siedząc na dywanie, nie pokazuje się stóp, chyba że w spoufaleniu. Uprzejme pogawędki w sklepie albo w urzędzie to tradycja. Ludzie ci uważają, że o sobie, jeśli już, należy mówić skromnie a o rozmówcy z szacunkiem. To nie wszystko. Ta uprzejmość istnieje też w strefie handlu i usług, czyli pieniędzy. Co bym powiedział, gdyby ktoś nalegał i nalegał, że nie trzeba zapłacić za obiad czy taksówkę? Podziękowałbym w końcu. Tu jest inaczej. Tu obowiązuje Taarof. Słyszysz, że jesteś najważniejszym z gości, że to zaszczyt, że tu jesteś, że taka znakomita osoba zapłacić nie może, bo to hańba a poza tym, jedzenie nie było wystarczająco dobre na Twoje podniebienie.
Wtedy trzeba odpowiedzieć podobnie. Że ta restauracja jest najlepsza ze wszystkich, że jej właściciel może gotować dla szlachetnie urodzonych, a moje zwykłe podniebienie nie jest warte tych smaków i że zapłacę po trzykroć, a to i tak będzie za mało. Na to znów odpowiada restaurator, znów Ty i znów restaurator aż w końcu płaci się tyle, ile się należy.
W ten sposób można usłyszeć zaproszenie na obiad do domu, propozycję noclegu, jeśli jest się w podróży, „otrzymać” suwenir z półki na bazarze albo nie zapłacić za taksówkę. To bardzo duży nietakt, jeśli zrobi się to zbyt wcześnie. Jeśli zna się, choć pobieżnie tutejsze zwyczaje, to wiadomo, że NALEŻY odmawiać. Dopiero trzecie zaproszenie jest właściwe i można z całą pewnością przyjąć je lub nie. Bez takiej wiedzy bieda.
Czytałem o tym. Tylko nie znam perskiego a angielski na poziomie przedszkolnym, nie obrażając przedszkolaków :) Nie mogę i nie potrafię odpowiednio się zachować. Ucinając to, co miało nastąpić, pytam Araza, ile trzeba zapłacić. Odliczam pieniądze, zostawiam na ladzie, kłaniam się lekko, przykładając dłoń do serca na wzór Irańczyków i szybko wychodzę.

W Urmii Stary Bazar to miasto w mieście. Alejki, korytarze, puste zaułki, zatłumione przejścia. Większość pod ceglanym dachem z łukami i kopułami, oczywiście o historycznym pochodzeniu. Na jego terenie jest łaźnia, meczety, część mieszkalna i nawet synagoga.
Sprzedawcy krzyczą zachęcająco lub stoją w swoistym stanie apatii, ale wszystko tu żyje. Ludzie tu pozwalają się fotografować, a niektórzy wręcz zachęcają do tego. Szczególnie zapamiętałem miejsce w którym wyrabia się kosy, sierpy i noże. Chyba jeden kupię, kiedy będę wracał.
































Wieczorem przyszedł mechanik, który zabrał złamane lusterko do naprawy.
Ojciec Hosseina jako pośrednik, po załatwieniu sprawy znów wyciąga rękę.
- 20 Dolarów – oznajmia.
Nie ma w tym człowieku ograniczeń żadnych, jeśli chodzi o pieniądze. Zaciąłem się. Dostał 15 Dolarów, choć to i tak o wiele za dużo.
Araz na swój dynamiczny sposób opowiadał historię naszego spaceru a ja po zmroku urządziłem sobie krótki spacer po okolicznych uliczkach. Tu ludzie nieprzerwanie pracują.


















Widziałem też zakład fryzjerski dla kobiet. Zakłady takie nie są wyeksponowane. Nie wypada… 



W domu, po spacerze rozebrałem kamerę, ułamałem co trzeba i przekleiłem w inne miejsce. Pousuwałem zbędne części i po kłopocie. Póki co, działa.







Mapy





CF

*Taarof - https://en.wikipedia.org/wiki/Taarof
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #24 dnia: Marzec 07, 2021, 15:54:12 »
 :deadtop4:

19 dzień. 8 maja.
Urmia – Anwan w Prowincji Kazwin.


97492–98200
708 km

Zostawiłem kilka rzeczy z bagażu, ale jakoś nie widzę różnicy po pakowaniu się.



Jezioro Urmia to zmienne jezioro. Jego powierzchnia podobno zmienia się w ciągu roku o prawie 2 tysiące kilometrów kwadratowych. Jest największe w Iranie i zmienia barwę swoich wód za sprawą bakterii i mikroalg. Z zielonego robi się czerwone.
Z roku na rok jest coraz mniej wody i coraz więcej soli. Jedni piszą, że przez rolnictwo a inni, że przez efekt cieplarniany. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku. Mimo że jest pod ochroną, z jego powierzchni zbiera się sól na skalę masową. Latem można po nim jeździć nawet samochodami, choć sensu w tym żadnego nie widzę. Oprócz stopionego śniegu, spływającego wiosną z gór, tylko jedna rzeka zasila Urmię w wodę. Nazywa się Zarrine. Jezioro nie ma odpływów.
Wcześnie rano jest przyjemnie ciepło. Z miasta wyjechałem na północ, ale nie żeby już wracać. Chcę tylko przejechać mostem. Właściwie to bardzo długa grobla z bardzo krótkim mostem. Ostatnie spojrzenie na soczystą zieleń żyznej, północnej ziemi i wjeżdżam na jezioro. Woda, jeśli ją widać, ma lekko czerwonawy kolor. To chyba znaczy, że jest wyjątkowo wysokie stężenie soli, a to znaczy, że wody jest mało w tym roku. Na grobli, którą jadę stoi ciężki sprzęt i pracują ludzie. Chyba poszerzają arterię łączącą brzegi.













Dla mieszkańców, jezioro Urmia to spowszedniały i zwyczajny widok. Dla mnie to fenomen i niecodzienny pokaz przyrodniczej różnorodności. Nie fauny i flory. Jezioro jest niemal martwe. Mam na myśli panoramę. Wyschnięte dno zmieszane z solą sprawia wrażenie idealnie płaskiej plamiastej pustyni.





Trochę dalej biała skorupa. Ciągnie się po horyzont, a jej biel oślepia tak, że trudno patrzeć.



Jeszcze dalej z drogi z pewnej wysokości widać czerwonawą wodę i białą granicę jej zasięgu. W oddali ośnieżone, szczyty wysokich gór. Wieje tak silny wiatr, że zabiera pył z wysuszonych części jeziora i okrywa, je ledwo widoczną solną mgłą. Wokół miasta, miasteczka, wioski, pola uprawne, czasem kilka kóz. Pośrodku życia, umierające powolną śmiercią, ogromne jezioro, zamieniające się w pustynię. Podobno dawno temu pływały po nim łodzie z turystami, przylatywały flamingi i pelikany. Podobno przychodziły tu też jelenie i muflony. Została sól, zardzewiałe łodzie, resztki pomostów i solny pył porywany przez wiatr na pola.







Na niebie prawie czysto. Już niewiele pamiętam z atlasu chmur, ale zdaje się, że niebo zdobią chmury soczewkowe. Jeśli mam rację, to ich nieruchoma natura oznacza jedno. Silny wiatr. Zresztą nie trzeba być znawcą. Już teraz, wśród wzgórz, między którymi jadę, daje się czasem we znaki.
Przed miastem Tebriz wjeżdżam na obwodnicę. Być może to też autostrada. Są bramki. W Iranie motocykle po autostradach nie jeżdżą, bo są zbyt wolne, a jeśli jeżdżą szybsze, to bez opłaty. Człowiek z obsługi tylko machnął ręką na pozdrowienie i podniósł szlaban.









Południowo-zachodni wiatr nie daje spokoju. Cały dzień napiera tak, że trzeba kontrować bez przerwy kierownicą. Krótki odcinek to nie kłopot. Po dłuższym czasie bolą ręce, nienaturalnie wykrzywiony kręgosłup i szyja. Jedzie się w przechyleniu. Trzeba tez uważać, żeby nie zwiał motocykla na drugi pas, szczególnie kiedy wyjedzie się zza wzgórza. To główna droga z północy do Teheranu. Bywa, szczególnie w okolicy miast, że ruch jest naprawdę gęsty. Wtedy trzeba uważać na ciężarówki, bo i one myszkują po drodze, ze swojego ładunku robiąc żagiel.



















W końcu wyrobiłem sobie jakąś taką dziwaczną pozycję, że dało się jako tako kontrolować motocykl. Siedzę krzywo na kanapie i pcham kierownicę lewą ręką, a jak się zmęczę, to ciągnę ją prawą. Mimo wszystko ciężka to robota. Od czasu do czasu próbuję zjechać gdzieś w spokojniejsze miejsce, bez zgiełku samochodów, bez dwóch pasów i bez mojego dzisiejszego przeciwnika — wiatru, ale zawsze wypluwa mnie na główną drogę i znów ćwiczę jazdę w przechyle.



Nareszcie wzgórza. To pozwala mi odetchnąć. Obolałym mięśniom też.





Co za niecodzienny widok. Most na rzece. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że most jest zarwany pośrodku. Rzeka w czasie powodzi zabrała jeden filar? Nie wygląda jakby miał tam być kiedykolwiek. Trzęsienie ziemi? Zrujnowałoby cały. Tak myślałem wtedy. Później odnalazłem informację o moście. To most Kiz* na rzece Qezel Ozan i to nie natura go zniszczyła.







Wiatr jednak nie opuszcza mnie. Po kilkuset kilometrach ciągłej jazdy muszę robić dłuższe przerwy. Słońce tak grzeje, że często czuję pragnienie, a laminarny wicher zamienił się w monstrualną suszarkę. Na pustkowiu nawet niewielkie drzewa są zbawieniem. Od wiatru nie chronią, ale dają przynajmniej namiastkę cienia. To jak cieniowa oaza. Tylko nieprzerwany, natarczywy świst nie pozwala odpocząć uszom.



Zanim skręciłem w góry w stronę morza, jeszcze dwa razy zaskoczyła mnie sytuacja. Najpierw zobaczyłem, jak kreatywnie można podejść do ochrony przed upałem. Klimatyzator chyba nie wystarcza tutaj. Domy obłożone są materiałem odbijającym światło słoneczne. Ciekawe czy to działa.



Drugi raz to policjanci. Zatrzymałem się na poboczu i gmeram w GPS. Muszę to robić częściej niż raz, bo urządzenie nie chce wyznaczać tak długich odcinków albo robi to nie po mojemu. Na to podjeżdża patrol policji. Wysiada dwóch facetów. Jak ich zobaczyłem… Jak z filmu. Zły policjant, dobry policjant :)
Młody rzadko się odzywa. Starszy wziął mój paszport, ale jakoś nie jest nim zainteresowany. Ogląda motocykl, mówi coś do młodego, czasem do mnie. Nikt nikogo nie rozumie. W końcu chwyciłem. Jest motocyklistą i… chyba chce przejechać się moim obeliskiem. Pomijając to, że tak ciężkim i na dodatek zapakowanym nie jeździł, to przecież obcemu facetowi nie oddam maszyny. No to wyciągam rękę. Ten się dziwi. To ja wyciągniętą wyciągam dalej, a drugą pokazuję radiowóz. Chyba jest bystrzejszy ode mnie, bo złapał szybciej ideę gestu. Coś tłumaczy, coś do młodszego mówi, coś rękoma pokazuje. Wydaje mi się, że stanęło na tym, że nie mogę przejechać się radiowozem. Przez to też, na szczęście, policjant zrezygnował ze swojego pomysłu. Porozmawialiśmy jeszcze trochę na migi, pokazał mi drogę do miasta, jedyną zresztą i życząc dobrej drogi, zabrał kolegę i odjechali. Choć byli bardzo uprzejmi, odetchnąłem z ulgą, bo zdaje się, że władza tutaj nie znosi sprzeciwu.





Założyłem, że skoro dojechałem tutaj, a do Teheranu jechać nie chcę, pojadę nad jezioro leżące wysoko w górach. Widać je na papierowej mapie i na mapie w GPS. Łatwizna. Nazywa się Ovan i jest położone tak, że wygląda, jak lusterko na dnie doliny. Wprawdzie słońce coraz niżej, ale to tylko 60 kilometrów. Przed zachodem zdążę.











Bywa, że „tylko” zamienia się w „aż”. Tak jak teraz się zmieniło. Po długich, czasem monotonnych odcinkach, zapomniałem, że górskie drogi rządzą się własnymi prawami. Te tutaj mają szczególne prawa. Z początku tylko wspinam się i wspinam, pokonując plątaninę serpentyn.



Nawet pomógł mi w tym miejscowy motocyklista. Skąd wiem, że miejscowy? Swoim małym motorem pędzi jak na złamanie karku. Pędzi w moim przekonaniu. Prawda jest taka, że zna każdy ślepy zakręt i każdy kamień przy nim. Cienkie opony jego maszyny zdają się nie mieć ograniczeń przyczepności. Rękawy od podkoszulka motocyklisty furkoczą zabawnie od pędu jak naramienniki generalskie. Na dodatek, z tyłu, w koszyczku wiezie zakupy spożywcze. Mleko w butelce po wodzie mineralnej, warzywa i inne rzeczy. A ja... A ja z ledwością dotrzymuję mu kroku na wirażach. Tak jechaliśmy razem, aż chłopak skręcił w nieutwardzoną drogę tuż przed szczytem, machając na pożegnanie.













Zostałem sam na drodze, a droga prowadzi granią na wysokości ponad 2300 metrów n.p.m. Tu leży jeszcze stary śnieg i nie jest już gorąco.





Drugim prawem górskich dróg, zaraz po spowalniających serpentynach, są widoki. Jeśli ktoś ma, choć namiastkę wrażliwości, będzie często zatrzymywał się, żeby popatrzeć. Inaczej z dużym prawdopodobieństwem zagapi się i wypadnie z drogi :)













Słońce jeszcze nie zaszło, ale jest już za górami. Zimny cień rozlał się po dolinie, zapowiadając niedaleki koniec dnia. Zdążyłem już tylko zjechać w dolinę rzeki Shshroud i słońce jednak zaszło.



Za oświetlonym na niebiesko mostem jest miasteczko, a w nim stacja benzynowa. Normalnie zatrzymuję się na stacji raz albo dwa w jednym dniu. Dziś po raz trzeci. Na miejsce dojechałbym, ale nie wiem, czy jest tam stacja, kiedy dotrę i co tam zastanę. Muszę się też cieplej ubrać.



Krótkie wytchnienie na wyjeździe z miasteczka i znów pod górę.
Droga wije się, a ciemność spowija okolicę. Nie zwyczajna ciemność. Taka piwniczna. Świat skurczył się do kawałka drogi oświetlonej reflektorem motocykla. Poza granicą mizernego światła czarna odchłań. Trzeba jechać bardzo wolno. Zakręty zaskakują w ostatniej chwili a krótkie proste, których tu niewiele, zdają się nie mieć końca póki nagle nie okaże się, że jednak trzeba skręcić. Na dodatek droga zbudowana jest na skraju stoku albo urwiska. Światło oświetla tylko kamienie na wąskim poboczu a dalej NIC.
Przez ostatnie dwadzieścia kilometrów wyprzedził mnie jeden samochód. Po kilku minutach jego światła widać gdzieś w dole. Raz przemieszczają się w prawo, raz w lewo, aż znikają jak wszystko w mroku nocy. Jak zagubiony świecący robak.

GPS pokazuje, że jestem na skraju wioski Anwan. Powinno być też jezioro. Wyłączam silnik i słyszę rechot żab. Nie rechot właściwie. Kakofonia żabiego gadania jest tak donośna, że tworzy jednostajny hałas.
Zjechałem z drogi i powoli po wertepach jadę do brzegu. Pomogło mi w tym światło oświetlające trzciny. Miałem zamiar rozbić tu namiot, ale to niemożliwe. To, co było hałasem, zamieniło się w prawdziwą wrzawę, rwetes i płazią awanturę. Prędzej zacząłbym rechotać, niż zasnął.
Czuję chłód wody i jej zapach. Słyszę też ludzkie głosy. W bladym świetle pojedynczej latarni majaczy drugi brzeg. Wydaje się, że jezioro jest bardzo małe. A głosy? Głosy pochodzą od samochodu zaparkowanego nad samym brzegiem. Jeden dorosły facet, młoda dziewczyna i trzech łebków na dwóch motorkach, na oko po kilkanaście lat. Wszyscy mówią podniesionymi głosami z dwóch powodów. Pierwszy już znam. Żaby.
Pytam o hotel po angielsku. Po angielsku się nie dogadamy. Zamiast hotelu najstarszy z paczki pokazuje… wielkiego karpia. Nie walczy już, ale w świetle samochodowych reflektorów, jeszcze łapie powietrze mięsistymi wargami. Jeden z młodocianych, najwyższy, pokazuje na siebie jako pogromcę bestii. Chyba złapali swoją zdobycz przed chwilą, bo wszyscy są podekscytowani i dlatego czasem przekrzykują się wzajemnie.
Najstarszy próbuje włożyć rybę do reklamówki, ale torba jest za mała. Próbuje więc w dwie. Karp jest jednak z natury śliski i umyka co chwila przed foliową celą śmierci. Jakoś chłopakom udaje się poskromić śliską bestię i reklamówki, ale jest tak duża, że jej korpus i tak wystaje pośrodku. No to ryba na maskę samochodu. Za kierownicę wsiada najstarszy. Poszedł tam chwiejnym krokiem, co ni mniej, ni więcej oznacza, że jest zawiany. Z drugiej strony wsiada dziewczyna. Trzaska drzwiami samochodu i powoli, tak żeby ryba się nie ześlizgnęła, odjeżdżają. Ta oczywiście ześlizguje się powoli. Kierowca zdążył otworzyć okno i teraz przytrzymuje rybę zawiniętą w reklamówki ręką. W takim cyrkowym stylu auto odjechało w ciemność.



W czasie tych międzygatunkowych zapasów cały czas próbowałem dowiedzieć się o jakiekolwiek miejsce do spania. W ostateczności może jest droga wokół jeziora i może tam, gdzie trzcin nie ma, jest ciszej. Jednak najstarszy, zanim odjechał, wydał polecenie chłopakom na motorkach. Teraz oni prowadzą a ja za nimi. Prowadzą… Popisują się. Wioska jest na wzgórzu. Jadąc pod górę, jeden z chłopaków postawił motor na koło i tak sobie radośnie jedzie tuż przede mną. Może bym się nie dziwił, ale ma pasażera. Pasażer wydaje się przeszczęśliwy :)



Jeszcze bardziej stromy podjazd kończy trasę przy metalowej bramie z furtką.
Wysoki, ten który jechał na jednym kole, idzie rozmówić się z gospodarzem. Zanim zniknął za furtką, w świetle słabej latarni, widzę, że ma tatuaż. Nawet tutaj w góry północnego Iranu dotarła moda.
Wraca ze starowinką. Cała w czerni z ledwo odsłoniętą twarzą, a właściwie oczami i nosem wygląda niepewnie. Zaprasza mnie jednak, otwierając furtkę. Jest tak wąska, że trzeba kierownicą kręcić. Może brama jest nieotwieralna z jakiegoś powodu.
Rozpakowuję się a młodzi coś o pieniądzach. Zaczęli od bardzo wygórowanej sumki. Czuję, że gdybym wyjął milion, to bym już go nie zobaczył. Ani reszty z mojego miliona. Starsza pani jest albo zmęczona, albo chora, bo prawie nie uczestniczy w negocjacjach. Jest coś niepokojącego w jej oczach. Są takie jakieś nieobecne. Nie mam śmiałości zrobić zdjęcia.









W pokoju zimno jak w psiarni. Rześkie, górskie powietrze nie przewiało dziwacznego zapachu stęchlizny zmieszanego z ziołami i nutą czegoś słodkiego. Póki nie pójdę spać, zostawię pokój otwarty.
Mam cały dywan dla siebie. Wojskowy, zimowy śpiwór w transporcie wadzi, bo jest duży i kłopotliwy w pakowaniu, ale teraz bardzo się przydał. Nie muszę spać w ciuchach motocyklowych. Będą służyły za poduszkę. Buty zabrałem w końcu do środka, ale nie stawiam na podłodze. To duży nietakt. Poza tym na podwórzu widziałem psa. Wolałbym, żeby nie polubił cholewek. Jest gniazdko, więc mogę doładować baterię kamery.

CF

Mapy.





* Most Kiz - https://en.wikipedia.org/wiki/Kiz_Bridge

« Ostatnia zmiana: Marzec 10, 2021, 22:34:46 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #25 dnia: Marzec 10, 2021, 22:27:43 »
 :deadtop4:

20 dzień. 9 maja.
Varbon w Prowincji Kazwin – Chalandar


98200-98637
437 km

Budzik niezawodnie piszczy znienawidzoną melodię. 5:30. Nie wstanę. Ciepły śpiwór rozleniwia i wszystko mi mówi, że jeszcze trochę. Jeszcze pół godziny.

Słychać dudnienie. Jednostajne, rytmiczne uderzenia, natarczywie, co kilka sekund zaburzają ciszę. Niepokojący i nierealny dźwięk wyciąga mnie ze śpiwora a przejmujące zimno, natychmiast stawia na nogi i zmusza do ubrania się.
Co to za dźwięk? Na tyłach pokoju, za murkiem, między rozpadającymi się meblami, metalowy zlewozmywak. To woda z zepsutego kranu miarowo upuszcza kroplę po kropli na blachę zlewu. W zlewie niespodzianka. Chyba są tu koty. Upatrzyły sobie ów zlew jako kuwetę.
Bardzo nie chciałem wstać, ale skoro już, to chcę jechać.
Z trudem obracam motocykl w kierunku bramy. Zaparkowany jest na wąskim, nierównym chodniku i ledwo mieści się w poprzek. Bez obracania bym nie wyjechał. Dopiero teraz mocuję bagaż.
Kiedy się ubierałem, znalazłem w kieszeni 100 tys. Riali. Wczoraj targowałem się o cenę noclegu z młokosami i, mimo że pokój nie był tego wart, to staruszka, która mnie przyjęła, nie żyje dostatnio, a nawet nie przeciętnie. Zostawiłem banknot na podłodze pokoju, w którym spałem.
Na szczęście metalowa furtka jest tylko przymknięta. Jakoś przecisnąłem się z motocyklem na drogę.



Jezioro o świcie robi wrażenie. Jest małe, ale wczorajsza wichura ustała, więc w wodzie jak w lustrze wszystko się odbija. Rechotu żab nie słychać.









Około 80 kilometrów stąd, na szczycie góry, stoi twierdza. Jest bardzo stara, bo współcześni, mądrzy ludzie wydedukowali, że zbudowano ją około IX wieku. Teraz to właściwie ruiny, pozostałe po inwazji Mongołów w 1256 roku. Do twierdzy Alamut* w górach Elburs można wygodnie dojechać asfaltem. Ja jednak na mapie znalazłem krótszą, krętą i jak mi się zdaje ciekawszą trasę. Właściwie nie o twierdzę chodzi. Chodzi o to, żeby pobyć tu jeszcze a twierdza jest zaledwie pretekstem. Bo czymże są nawet najstarsze i najbardziej wyrafinowane wytwory ludzkich rąk, w porównaniu do finezji i niepowtarzalnego kunsztu dzieł natury…
Wczorajsze popołudnie i wieczór spędziłem w miejscach tak niecodziennych, że chcę jeszcze. No i dziś, ostatni, nocny odcinek mogę przejechać za dnia.
Długie cienie, zamglone powietrze przebijane promieniami słonecznymi, chłód poranka i warkot spokojnie pracującego silnika na drodze zbudowanej pośród starych gór. Jak rzeka omijająca przeszkody, tak droga wije się między szczytami, wznosząc się na zbocze, to znów z niego opadając.





















W dolinie senne o tej porze miasteczko Moallem Kalayeh. Naliczyłem cztery kobiety i dwa samochody w ruchu. Wszyscy jeszcze w domach.





Za miastem droga prowadzi już tylko do góry.









Następne i jednocześnie ostatnie zamieszkałe miejsce przy drodze to wioska Kouchenan. Tutaj, na asfalcie leży głaz. Zsunął się ze zbocza albo wczesną wiosną pod naporem śniegu, albo jakaś inna siła zwaliła go w dół. Może trzęsienie ziemi? Asfaltu zostało na szerokość samochodu i po śladach widać, że co jakiś czas ktoś tędy przejeżdża. Pewnie nie ma w okolicy ciężkiego sprzętu, żeby usunąć zawalidrogę.













Za wioską szlak skręca i wiedzie wzdłuż podstawy ośnieżonego szczytu, przez który nie sposób wybudować drogę. Trzeba się wspiąć serpentynami zakręcającymi niemal o 180 stopni. Tu nikt raczej nie zapuszczał się od dawna. Głazy pospadały na asfalt tak, że samochód nie przejedzie. Mimo to, mniejsze odłamki skalne wyglądają na jako tako uporządkowane. Czasem topniejący śnieg spływa na drogę, a ta nasiąka wodą. W końcu trafiam na takie miejsce, gdzie trudno jest przejechać motocyklem między głazami a przepaścią. Może i zawróciłbym w tym miejscu, ale jest pod górę i po małych kamieniach. Coś mi podpowiada, że gdybym się zatrzymał, to mógłbym zsunąć się i stracić równowagę.









































Za tym miejscem resztki asfaltu skończyły się i doczłapałem się na wysokość, gdzie zima właśnie przegrywa z wiosną odwieczny spór.
Ostatnie czapy śniegu jeszcze nie poddają się całkowicie, ale ranione promieniami słońca, kurczą się zamieniane w wodę. Strumienie tej wody drążą miejsce dla siebie w skale, obmywają kamienie, wypłukują osad i przeciąwszy drogę, spadają w przepaść. Nie ma tu ptaków, drzew ani nawet źdźbła trawy. Słychać tylko spadającą wodę, szumiącą wespół z lekkim wiatrem grającym swoje nierówne szzzzzz na kamieniach.
W niewidoczny na oko sposób, od milionów lat, ten sam rytuał tworzy i niszczy jednocześnie, rzeźbiąc skały według uznania. To zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów od cywilizacji, ale tutaj czuję się obcy i zbędny jak nieproszony gość. Jednocześnie spokój i potęga gór udzielają się bezwiednie. Złapałem się na tym, że uśmiecham się głupawo do samego siebie.











Wjeżdżam w stertę śniegu. Zniszczone lawiną głazów bariery ochronne, zwisając ku przepaści, niczego i nikogo już nie ochronią. Przecinam sezonowy wodospad zrzucający wody roztopionego śniegu prosto w przepaść.



Zostało 11 kilometrów, ale na wysokości 2500 metrów n.p.m. droga zamknięta szlabanem. Obok stoi opuszczony budynek. Coś jak wartownia. Wybite okna, porysowane sprayem ściany. W środku krzesło, śmieci, oczodoły wejść do innych pokoi z ogołoconymi z framug cegłami.















Stąd widzę drogę, po której miałbym jechać, gdyby nie szlaban. Przyklejona po przeciwnej stronie doliny, czy może kanionu, wije się i prostuje jakby walcząc, tylko o to, żeby nie dać się zasypać. Do tego jest wąska. Jakaś niepewność wdziera się we mnie, kiedy tam patrzę. Chciałbym napisać, że rozsądek, ale to zwyczajny lęk. Czy ta wąska droga jest przejezdna? Widziałem, jak głazy zagrodziły drogę asfaltową. Czemu zbocze, gdzieś tam, nie miałoby się osunąć? Jest tak wąsko, że motocykla nie zawrócę. Tu jeszcze mogę zawrócić. W sumie z wczorajszą wieczorną tułaczką do jeziora przejechałem 160 kilometrów zakrętów. Samych zakrętów. Twierdzy nie zobaczę, ale to, co widziałem jadąc do niej, wystarczy mi za dziesięć twierdz. Za sto.

Teraz muszę wrócić do głównej drogi wiodącej do Teheranu.















Tankowanie na stacji gdzieś na głównej drodze, nie obyło się bez zdjęć z ciekawską i wesołą obsługą.







Po jakimś czasie może to być uciążliwe dla introwertyka, ale trzeba pamiętać, że to przez wrodzoną gościnność i uprzejmość nieprzerwanie ktoś zagaduje. Trzeba się przyzwyczaić do tego albo unikać kontaktu. Innego wyjścia nie ma.
Dopiero za sto kilometrów, prawie na rogatkach Teheranu, wjeżdżam na Chalus Road**. Chalus Road to zwyczajowa nazwa drogi numer 59. Jadąc od południa w kierunku Morza Kaspijskiego, trzeba wdrapać się serpentynami na przełęcz Kandovan na prawie 3 tysiące metrów. W dole, w mieście upał a na przełęczy czapki, rękawice, śnieg i mokry asfalt. No i mrowie ludzi. Droga ta jest zawsze zakorkowana. Wprawdzie nie stoi się, ale niekończący się sznur samochodów przypomina zakorkowane miasto. To zrozumiałe. Droga ta łączy Teheran z morzem.













Za przełęczą, zmienia się wszystko. Surowe, góry i upał od południa, na północy lasy bukowe, zieleń i też upał, ale i wilgoć. Nieważne jak szybko jedziesz, i tak będziesz cały mokry. Poza tym przeciętnie wszyscy jadą jakieś 40 na godzinę i przeważnie nie ma mowy o wyprzedzaniu. Pozostaje tylko podziwiać, co widać. Droga ma 160 kilometrów. Raz przejechać warto. Ponieważ wjechałem w nią nieświadomie, wyznaczając po prostu punkt na GPS nad Morzem Kaspijskim, dopiero po jakimś czasie odkryłem, że jechałem już tędy w 2014 roku, tylko w przeciwnym kierunku.
Już nie zachwyca jak wtedy. Wszędzie spaliny i jeden, wielki korek. Może przez wilgoć i upał, może przez korki albo przez kontrast dzikich gór z poranka, z przyjemnością wjechałem do miasta Chalus. Nie zniechęcam. Sugeruję, żeby wybrać się 59 tką w podróż skoro świt i nie w piątek ani inne święto.
Na poboczu wystukuję w GPS pierwszy z brzegu hotel. Nie znalazłem go, choć miał być przy samej drodze. Jest za to inny. To bez znaczenia. Ten dzień jest niezapomniany, ale jestem wymęczony po inhalacji z rur wydechowych, po wilgotnym skwarze i kiszki marsza grają.
Zwyczajowo już rozpocząłem negocjacje. Nie wiem, czy wszędzie wypada i czy to jest w hotelowym zwyczaju. Po rozmowie z managerem recepcjonistka przychodzi z dobrą wiadomością. Manager nie wiedział, że ile by nie było i tak bym tu został.





Prysznic z zimnej wody orzeźwił mnie zupełnie. Teraz sklep. Daleko szukać nie musiałem. Jest po drugiej stronie … kręgielni … Tak. Przechodząc przez jezdnię, tak sobie pomyślałem, że to jak kręgielnia.



Nie da się wejść na plażę, bo wszędzie mur, nasyp albo wille.



Wracam więc do pokoju ze sklepowymi zdobyczami.



Na kolację mam miejscowy chleb, cienki jak gazeta z… pasztetem podlaskim :) W sklepie wybrałem z półki coś tak niejadalnego, że nie do zjedzenia. Mam pewne podejrzenie, że kupiłem półprodukt do jakiegoś dania. Pasztet tym bardziej smakował. Do tego nieco cierpki sok z granatów, śliwki w syropie i chałwa. Chałwa nie dorównuje ukraińskiej w smaku. Jutro wrócę w góry. Jutro wrócę w góry…

CF

Mapy






*   Twierdza Alamut - https://pl.wikipedia.org/wiki/Alamut
** Chalus Roadhttp://irandoostan.com/chaloos-the-most-beautiful-road-in-iran/
« Ostatnia zmiana: Marzec 13, 2021, 08:55:33 wysłana przez CeloFan »
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #26 dnia: Marzec 13, 2021, 21:07:38 »
 :deadtop4:


21 dzień. 10 maja.
Chalandar - 36.218990, 53.736372 lub N 36 13.145 E 53 44.182. Iran.


Licznik 98637-99167
530 km.

Mimo dość wczesnej pory, jest parno i gorąco. W cieniu. Bo jak się jest na słońcu, to piecze i człowiek niezwyczajny, rozpuszcza się tuż po wyjściu z klimatyzowanego holu hotelowego. Rozpuszcza albo gotuje jak ziemniaki w mundurkach. Czarna kanapa motocykla, mimo że w cieniu, zaraz się chyba rozpłynie.



Po 40 minutach jazdy wzdłuż linii brzegowej morza odbijam na południe, w kierunku gór. Już za kilka kilometrów wjeżdżam do… Gdyby nie napisy w farsi, można by pomyśleć, że do Rumunii.

















Wspinam się serpentynami w bukowym lesie. Liściaste drzewa chronią przed skwarem i słońcem ledwo przebijającym się przez gęste korony drzew. To może być uczęszczana droga, bo u podnóża pasma górskiego przedsiębiorczy człowiek rozpala ogień, żeby gotować dla podróżnych. Być może uczęszczana, ale nie dziś i nie teraz. Droga Baladeh – Royan, zajęta jest tylko przez mieszkańców tego regionu. Jeżdżą w swoich sprawach starymi furgonetkami Nissan i przeganiają bydło, kozy i owce na pastwiska. Gdzie stado, tam psy. Tutaj też są, ale spokojne. Nie tak agresywne, jak przy jeziorze Ovan.



















Im wyżej, tym drzew mniej. Na około 1800 metrów n.p.m, zastępują je niskie krzewy i zielone łąki porastające zbocza.









Pozbawiony ochrony drzew, rozpływam się od niemożliwie rozgrzanego powietrza. Trochę lepiej jest, kiedy zapnie się kurtkę i zamknie kask. Tylko nie ma wtedy czym oddychać.
W przylepionych do zbocza wioskach mieszkają ludzie. Niekiedy, mimo wielkiej przestrzeni wokół, domy postawione są bardzo blisko siebie. Jakby miało to zagwarantować ciepło zimową porą. Mam wrażenie, że te bliżej drogi są najstarsze a im wyżej, tym nowszych materiałów użyli budowniczowie.









Jestem już na tyle wysoko, że przy drodze zalegają resztki śniegu, a schłodzone powietrze przynosi ulgę po spiekocie. Z wysoka doskonale widać, którędy jechałem. Z tej perspektywy to oaza spokoju i bajkowa kraina zieleni.









Na przełęczy jest wręcz rześko. Nie rześko. Zimno.
GPS pokazuje 2950mnpm. Jestem na odsłoniętej przestrzeni. Niskie, kolczaste krzewy smagane lodowatym wiatrem drżą tak samo, jak ja. Tylko mnie wicher może przepchnąć jak nieproszonego gościa.















Myślałem, że jestem sam, ale w dole, po zboczu pasterz przepędza swoje stado. Pewnie do wodopoju. Dopiero przez teleobiektyw aparatu widać, że to owce i kozy. Gdyby zwierzęta się nie przemieszczały, wcale bym ich nie zauważył.





Po lewej stronie, od przepaści odgradzają drogę głazy, a za nimi niewidoczna teraz zielona dolina, którą jechałem.
Surowy klimat, ostre, lodowate podmuchy wichru, niemal ogołocone z roślinności skały, sprawiają wrażenie dzikości tego zakątka świata. Można zachwycać się tą wielkością, stałością, determinacją rzadkiej roślinności, z jaką tu z trudem rosną i jednocześnie poczuć się małym i nic nieznaczącym. Ja tylko wjechałem wygodną drogą i za chwilę odjadę. Wszystko, co zastałem, jest tu od zawsze, nieprzerwanie trwając.



Przede mną… Potęga i czysta biel góry przytłacza wszystko, co do tej pory zobaczyłem. To Demawend*. Drzemiący wulkan i najwyższy szczyt w Iranie i na całym Bliskim Wschodzie. Mimo przejmującego zimna długo wpatrywałem się w jego biel, odcinającą się od pozbawionych śniegu, niższych gór i później wielokrotnie zatrzymywałem się, żeby popatrzeć i zapamiętać to, czego żadne zdjęcie nie jest w stanie uchwycić.



Teraz w dół. Po drugiej stronie doliny, która wyłoniła się zza skał, niższe, lecz też ośnieżone szczyty. Towarzyszą wulkanowi, oddzielając białą kreską ziemię od nieba.



Wystarczył krótki czas i silny wiatr, żeby różnica ciśnienia, temperatury albo wilgoci, albo wszystko na raz spowodowało, że do Damawend przywarła chmura, tworząc coś jak kołnierz i skrywając część stromego zbocza przy szczycie. To chmura orograficzna**, a ja jestem świadkiem jej powstania.



Droga meandruje, sprowadzając mnie niżej i niżej w dolinę. Minąłem może dwa samochody i oprócz pasterza w dolinie, nie widziałem innego człowieka. Skały zamieniają się w łąki a łąki w pola uprawne, ale tylko tam, gdzie jest woda.















W zielonej dolinie miasto nad rzeką jakby zakleszczone między skałami. To Baladeh, stolica dystryktu Baladeh, będącego częścią prowincji Mazandaran. Rzeka nazywa się Noor. Według informacji z sieci, jej źródło jest na wysokości 3170 metrów. Przez 150 kilometrów spływa w dół, żeby na wysokości 700 mnpm połączyć się z Haraz.





W dolinie o tej samej nazwie droga nieprzerwanie towarzyszy wartkiej rzece. Znów jest jak w piekarniku, choć nie ma wilgoci znad morza. Góry zatrzymują ją sprawiając, że klimat zamienia się w pustynno-stepową krainę z wapienia i piaskowca. Został tylko silny, suchy wiatr.



Życiodajne wody Haraz są koloru kawy z mlekiem. Rwący nurt zagłusza wszystko inne. Nad rzeką mostek drewniany. Wydaje się tak kruchy, że gdyby tylko rzeka mogła zawadzić swoją spienioną falą choć jedną deskę, to porwałaby całość na zawsze.













Coraz częściej wymijam ciężarówki. Znika zupełnie zieleń, a jeśli nawet jest, to przyprószona pyłem. W końcu sam wjeżdżam w wielką chmurę szarego pyłu, którego wiatr nie nadąża przewiewać. To kopalnia. Jeżdżące wywrotki wzniecają tumany pyłu. Spada widoczność, a pył dusi nawet w zamkniętym kasku.











Tuż za kopalnią wjeżdżam na drogę główną, prowadzącą do Teheranu, tym razem od północnego wschodu.
Wygląda jak autostrada. Mimo wygody i widoków wytrzymałem 20 kilometrów.
Jadąc, wyszukuję na chybił-trafił możliwości zjechania z arterii. Jest, ale zjeżdża się tam z przeciwnego pasa. Dopiero po 2 kilometrach znalazłem przerwę w barierze na tyle dużą, żeby można było zawrócić motocyklem.







Wąski asfalt a przy nim znaki sugerujące wznos 8 do 14%. Żar leje się z nieba. Wczołguję się na 1 biegu. Spod koła ucieka wylegujący się dotąd wąż albo żmija.



Serpentyny. Wyjechałem zza linii drzew i okazało się, że nieświadomie trafiłem na naturalny taras widokowy na Damawend. Ten widok towarzyszy mi nieprzerwanie.









Motocykl nie znosi dobrze wspinaczki. Mruga czerwona kontrolka i świeci wskaźnik płynu chłodzącego. Zatrzymać się nie mogę od razu, bo albo ostry zakręt pod górę, albo taki podjazd, że trudno byłoby ruszyć. Cały wyświetlacz już pulsuje. To ostatni moment na zatrzymanie, bo silnik się przegrzeje.



Wystarczy kilka minut przerwy i coraz zimniejszy wiatr szybko chłodzi motocykl. Wystarczy też kilka kilometrów i znów kontrolka daje znać. Aż do szczytu nie można się rozpędzić. Tak jestem zaaferowany motocyklem i widokami, że skręciłem w nieodpowiednią, gruntową drogę. Kiedy zawracałem, przy domu zbudowanym z gliny, cegieł i drewna, znowu silnik daje znać, że za gorąco. Ja też jestem nieco wyczerpany jazdą pod górę i wiatrem non stop próbującym zrzucić mnie w przepaść. Mimo przyjemnego chłodu panującego na tej wysokości jestem cały mokry. Mimo, że jestem cały mokry, nie mogę przestać patrzeć.





Na to podjeżdża niebieski pickup. Wysiada rosły typ w zwiewnej, jasnej koszuli. Zerka na mnie, ale idzie na skarpę nieopodal i staje na krawędzi, chcąc się z niej rzucić. Nie rzuca się. Rozkłada ręce, jakby wszystko co widzi, witał po podróży. Jakby wrócił do domu. Taki gest z Titanika ze znanej sceny. Chcę zrobić zdjęcie. Zanim jednak wyjąłem aparat... Niestety wie już co zamierzam i stanął tak, żeby lepiej było go widać.



Dopiero teraz podszedł i zgniata silnym, szczerym uściskiem moją dłoń, a potem gestami zaprasza do swojego skromnego domu na jedzenie. Odmawiam, znając miłe zwyczaje Persów. To taarof :)

Kiedy zdaje mi się, że motocykl nieco ostygł, wracam na właściwy szlak i znów pnę się pod górę. Tutaj już tak skandalicznie stromo nie jest. Tylko ten wiatr.
Jeszcze kilka serpentyn i na szczycie dylemat. Jestem najwyżej, jak się da wjechać na górę. Tu kończy się asfalt i zaczyna szuter. W oddali następna góra, po której pnie się szutrówka i przepada gdzieś za zboczem. Tą drogą, w linii prostej do asfaltówki jest około 100 kilometrów. 100 kilometrów w górach może zamienić się w 150 albo więcej. Benzyny mam za mało, nawet licząc zapas w kanistrze. No i znów jakaś niepewność wdarła się we mnie i mówi, żebym zawrócił. Zakręty 180 stopni na luźnej nawierzchni z moim ekwipunkiem po drodze bez możliwości popełnienia błędu. A jak się skończy zawalona skałami? A jeśli skończy się w ogóle? No i wiatr. Stoję pod stacją przekaźnikową. Są tu anteny różnego rodzaju. Porywisty wiatr wprawia w drżenie każdą linę naciągu. Przez to, każda wydaje z siebie upiorne wycie. Wszystkie razem tworzą chór przyprawiający o ciarki, o paśmie częstotliwości jak z horroru.



Zawróciłem. Powrót jest łatwy i przyjemny dopiero na wysokości zamieszkanej przez ludzi. Powyżej to walka z wichrem na zakrętach i z roztargnieniem. Nie da się nie patrzeć tam gdzie ciągnie mimowolnie wzrok.
Nadrobię około 200 kilometrów.













Nigdy chyba nie dorównam kunsztowi miejscowych motocyklistów. Pojawił się znikąd, jechał za mną, aż mu się znudziło i wyprzedził w takim miejscu, że mi by do głowy to nie przyszło :)





Na asfalcie, na głównej drodze, do której wróciłem, płasko i prosto, choć wokół góry. Potem wpadam w zakręty jak na torze wyścigowym, a na koniec droga prowadzi do przełęczy. GPS pokazuje 2650 m n.p.m. Jest wczesne popołudnie i przyjemny chłód pozwala odpocząć od żaru dnia, nie tylko mi. Droga prowadzi do Teheranu, więc jest mocno uczęszczana. Jest wszystko, czego potrzeba: sklepy, restauracje, meczet. Nie zatrzymam się tu. Za dużo ludzi.







Od razu za przełęczą tunel prowadzący w dół. Dziwne uczucie. Wjeżdżając weń z zimnej przestrzeni czuję, jak otacza mnie rozżarzone powietrze. Rozżarzone? Wręcz pali. Przenika do kasku i do płuc. Jak pierwszy oddech w saunie. Dymem samochodowych wyziewów gryzie w oczy. Oddycham coraz szybciej, ale to nic nie daje. Co się dzieje? Jest jak w komorze gazowej. W ciemności, na asfalcie widać białe, nieregularne plamy ostrego światła bijące snopami z góry. Latarnie? Znów ciemność. Płuca palą w środku. Nie da się oddychać. Nie da się przyspieszyć, bo przede mną sznur samochodów ciągnie się 30 km/h. Z naprzeciwka też. Znowu snopy światła przenikają z sufitu… W końcu, kiedy wzrok zaczął przyzwyczajać się do ciemności, chwyciłem. To tunel z… blachy, a światło na asfalcie pochodzi od dziur w starej, metalowej powłoce.





Z ulgą wyjechałem z tej pułapki. Otwieram kask i zaciągam się powietrzem jak wyłowiony z wody, niedoszły topielec.
Nie dojeżdżając do Teheranu, w Rudehen, odbijam na wschód. Wcześniej jednak zgubiłem się mimo GPS. Dobrze się stało, bo skończył się zapas mojej wody, a pragnienie wysysa ze mnie wszystkie siły. Po zakupach wlałem w siebie litrowy, schłodzony sok i tyle samo wody. Kiedy tak się nawadniałem, ze sklepu wyszedł sprzedawca, zajadając melona. Zobaczył mnie, zawrócił na pięcie i za chwilę ja też zajadałem się soczystym, żółtym kawałkiem owocu razem z nim. Nie zadawał pytań, nie przyglądał się, nie robił zdjęć. Po prostu poczęstował turystę melonem i zamienił kilka grzecznościowych zdań.







Żeby wjechać na drogę 79, muszę przejechać przez kładkę dla pieszych albo nadrobić kilka kilometrów do głównej drogi i potem jeszcze nie wiadomo ile, żeby zawrócić. Nie zastanawiałem się dłużej niż chwilę.





Za 90 kilometrów odbiłem na południe i wjechałem między skały jak przez monstrualne wrota. Za nimi inny świat. Słońce wydłuża cienie i wszystko nabiera plastyki.
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #27 dnia: Marzec 13, 2021, 21:11:13 »




Za miastem Semnan, wjechałem w łagodnie pofalowane wzniesienia. Trudno nie zatrzymać się tutaj.



















Właśnie wyjąłem aparat, kiedy zatrzymała się ciężarówka, którą niedawno wyprzedziłem. Jej silnik zgasł, a kierowca idzie prosto w moją stronę. Czego chce?





Będąc coraz bliżej, mówi po swojemu. Zna kilka słów po angielsku. Rozmawiamy za pomocą mapy papierowej, GPS i gestami, dokąd jadę i dokąd jedzie kierowca. Bariera językowa jest zbyt duża, żebyśmy się w pełni zrozumieli. Zrozumiałem tylko, że zaprasza mnie do swojego domu. Oferuje gościnę, jedzenie i nocleg. Odmawiam oczywiście, ale ten nalega. To nie Taarof. Już tłumaczy gdzie jest jego dom, że za dwie godziny będzie tam, tylko skończy pracę. Z początku próbowałem opierać się, ale to na nic. W końcu wrócił do ciężarówki. Myślałem, że odjedzie, ale ten przyniósł notes. Napisał na kartce nazwę miejscowości, adres, swoje imię i numer telefonu. Tylko numer telefonu jest dla mnie zrozumiały. Adres pisany w farsi nie jest dla mnie, tylko dla tego, kogo będę pytał o drogę. Odrywa zapisaną kartkę i wręcza mi ją w taki dziwny sposób. Trudno to uchwycić słowami. Tak jakby nierówno urwany papier był gafą, a jednocześnie jego zawartość, świadczyła o szacunku do kogoś ważnego. Wiem jak to brzmi. Kimże jestem, żeby się wywyższać, ale właśnie tak to przez chwilę widziałem. Stałem się ważny dla tego człowieka, kimkolwiek bym nie był. Jako gość w jego kraju i w jego domu.
Żegnamy się serdecznie uściskiem dłoni. On z nadzieją, że odwiedzę jego dom a ja z pewnością, że nie zrobię tego. Jakże bym mógł nachodzić tak poczciwego człowieka, wyjadać jego zapasy, korzystać z gościnności, nie mogąc w odpowiednio szczodry sposób odwdzięczyć się.










***
Poszerzenie podnóżka już od dawna wisi przykręcone tylko jedną śrubką. Reszta odleciała po drodze. Przypomniawszy sobie o tym, zatrzymałem się na poboczu.
Ostatni raz przed wieczorem, zatrzymałem się na rozstaju dróg, żeby zastanowić się, czy szukać noclegu, czy jechać do końca drogi, którą wyznaczyłem w nawigacji i tam zastanowić się co dalej. Zatrzymuje się mijany wcześniej samochód. Z nowego, białego Peugeota 405 wysiada mężczyzna około pięćdziesiątki a od strony pasażera, młoda kobieta. Dziewczyna właściwie. Jest szczupłej budowy. Bez skrępowania zdejmuje chustkę z głowy, żeby ją poprawić. Długie, kruczoczarne włosy rozlewają się po ramionach, aż za łopatki. Brązowe uśmiechnięte oczy i cała twarz w nienagannym makijażu. Jest naprawdę piękna.
Obydwoje podchodzą do mnie. Gaszę silnik, zdejmuję kask. Mężczyzna pyta, czy potrzebuję czegoś. Zatrzymali się, żeby zapytać obcego człowieka, czy ten czegoś potrzebuje. Nie, przecież nie potrzebuję.
Rozmawiamy o drodze i o tym miejscu. Pytają dokąd jadę, a ja pytam, gdzie może być hotel. Próbują wytłumaczyć co, gdzie i jak, ale to już zbyt wiele jak na moje pojęcie o angielskim. Pozostało mi udawać, że już wiem, inaczej byliby w stanie zaprowadzić mnie tam, porzucając swoje plany.
Odchodzą do auta. On otwiera dziewczynie drzwi z nonszalancją, wręcz teatralnym gestem. Ona dotyka jego ramienia i wsiada. Jakie to niezwyczajne. Nietypowe według stereotypu, który mam zakodowany w głowie na temat roli mężczyzny i kobiety w Iranie.






***

Stacja benzynowa na obrzeżu Telmadreh. Zatankowałem motocykl i siedzę na krawężniku, zajadając resztę cienkiego placka, przypominającego lawasz***, który został mi z kolacji. Mimo że jestem w pewnym oddaleniu od dystrybutorów i kasy, kilka osób podchodzi, żeby przywitać się i zagaić o cokolwiek. Jest też samochód z parą młodych ludzi w środku. Zatankowali i teraz dziewczyna pyta po angielsku, czy mogą w czymś pomóc. Ponieważ jeszcze się nie zastanawiałem nad tym a słońce nisko, nieopatrznie zapytałem o hotel w pobliżu. Nieopatrznie, bo w tym kraju wszystko musi być załatwione i dogadane, jeśli ktoś zapyta albo poprosi o cokolwiek.
Jadą z Teheranu, więc nie znają okolicy. W związku z tym chłopak poszedł zapytać obsługę stacji. Ci o hotelu w pobliżu, nie wiedzą nic.

-To nie kłopot, bo ten tam, co sprzedaje miód przy stacji, może coś wiedzieć — oznajmia chłopak.

W ten sposób w akcję rozpytywania o hotel dla faceta z motorem zaangażowani są wszyscy. Zebrała się mała grupka i dyskutują. W końcu straganiarz wpadł na pomysł.
- Nie musisz nigdzie jechać. Będziesz spał tutaj – przetłumaczyła słowa straganiarza dziewczyna z samochodu.
Zanim zorientowałem się w czym rzecz, wszyscy zaczęli kiwać głowami na znak zgody. Straganiarz już idzie do budynku i woła mnie zachęcająco, żebym szedł za nim. Cóż mi pozostało. W korytarzu drzwi a za nimi miejsce do modlitw. Zdjęliśmy buty i pokazuje, gdzie można się położyć, gdzie zostawić bagaż. Później jeszcze gdzie mogę się umyć, a jakbym był głodny, to tutaj a tutaj jeszcze jest sklep.

Powinienem wiedzieć już, że lepiej o nic nie pytać, jeśli nie jest się świadomym pytania i jego możliwych konsekwencji. To jest dla mnie, zatwardziałego introwertyka po prostu KRĘ PU JĄ CE.
Straganiarz to dobry handlowiec. Za swój pomysł oczekuje rewanżu w formie 200 tysięcy Riali. Wiem, że nie płaci się za taki nocleg, ale... To niewielka cena, za którą będę mógł spokojnie usnąć, mając mniejsze wyrzuty w sprawie zamieszania z hotelem. Z ulgą przyjmuję ofertę. Młodzi z samochodu, dopiero kiedy upewnili się, że na pewno mam wszystko czego trzeba, odjechali.
Krzątam się przy motocyklu, a kobieta ze sklepu częstuje mnie kawałkiem zimnego arbuza.
Wyszedłem po ostatnią rzecz z motocykla – tankbag i dostaję herbatę.
Schowałem tankbag i poszedłem zablokować kierownicę i sprawdzić co się dzieje, bo oprócz odkręconego poszerzenia podnóżka, sączy się benzyna przez lewy wlew. Dostałem dorodną śliwkę.
Straganiarz poprosił, żebym zrobił mu zdjęcie z jego kramem różności i poczęstował mnie herbatą.
No co za ludzie! Nigdzie już nie wchodzę i nie wychodzę! To jednak nie działa. Człowiek z obsługi stacji, widząc, że siedzę na krawężniku, przyniósł plastikowe krzesło. A jak na nim już usiadłem i zacząłem pisać w notesie, jeszcze doniósł herbatę. Jak ją tylko dopiłem, dostałem następną. Przy tej następnej, bardzo uważałem, żeby się nie skończyła…















Tak oto, w gorący wieczór zakończyłem dzisiejszą tułaczkę, schwytany w pułapkę małych i dużych uprzejmości.



P.s
Prawdopodobnie wyciek jest przez sparciałą uszczelkę wlewu benzyny albo źle ją założyłem, po mocowaniu filtra do wlewu. No i jak zwykle nalałem za dużo benzyny.
CF

Mapy.





*Demawend - https://pl.wikipedia.org/wiki/Demawend
**Chmura orograficzna - https://pl.wikipedia.org/wiki/Chmura_orograficzna
***Lawasz - https://pl.wikipedia.org/wiki/Lawasz
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #28 dnia: Marzec 20, 2021, 12:20:43 »
 :deadtop4:

22 dzień. 11 maja.
36.218990, 53.736372 lub N 36 13.145 E 53 44.182 – Tabas. Iran


Licznik 99167–99958
791 km



Jest już jasno, choć słońce jeszcze nie dotarło na tyle wysoko, żeby razić swoimi promieniami. Gruntowa droga wiedzie doliną między łagodnymi, zielonymi wzniesieniami. Jadąc pod światło, widać jak wilgoć nocy ulatuje, tworząc mgliste smugi na zielonych zboczach. Nie jest ani gorąco, ani zimno. Tylko wczesnym rankiem można cieszyć się takim luksusem. Skrupulatnie korzystają z tego pasterze i rolnicy. Jedynie kobieta siedząca na kamieniu przy nieuczęszczanej drodze, nie pasuje do otoczenia. Może czeka na męża?















Jak bardzo może zachwycać jednego to, co dla innego jest codziennością, znojem i trudem życia. Małe, zielone poletka, tuż po wschodzie słońca, dla mnie są uroczym, niezapomnianym miejscem, mijanym po drodze. Dla rolnika, pasterza, kobiety siedzącej na kamieniu to zapewne stały, nużący obraz, który zmieniany jest tylko porami roku, wschodami i zachodami słońca. Niektórzy są tak przywiązani do swojego miejsca, że zapuszczają korzenie jak drzewo, nie podróżując dalej niż trzeba, żeby egzystować.
Takim mi się zdaje człowiek, który zatrzymał mnie właśnie.
Starzec mówi po swojemu. Może to nie starzec? To wiatr i słońce odcisnęły na jego skórze swoje piętno. Mówi do mnie, gestykuluje. Pokazuje coś wymownie, chyba pyta, wcale się nie uśmiecha przy tym. Mogę najwyżej wsłuchiwać się w melodyjny monolog, bo nic przecież nie rozumiem. Dwa słowa powtarzają się sporadycznie. Iran i Turkej. Dlaczego mnie zatrzymał? Co chce przekazać? Tego się nie dowiem. Na koniec, chyba życzył mi dobrej drogi.
Takie spotkania zawsze trochę zasmucają. Ludzie mają tyle rzeczy do powiedzenia. Takich, o które sam nigdy bym nie zapytał. Nie znając języka, który jest odległy od każdego z języków słowiańskich, można być najwyżej biernym, nierozumiejącym słuchaczem.



Ostatni kilometr to ścieżka strachu. Mogę sobie wyobrazić, jakie gwałtowne opady wydrążyły nierówności niepozwalające jechać w linii prostej. Omijam muldy, kamienie, wyrwy, doły. Wszystko na pierwszym biegu, najczęściej na półsprzęgle. Mimo to czuję, jak bagaż ciąży i chce mnie wespół z nierównościami pozbawić równowagi.







Miejscowi ze stacji benzynowej, gdzie spałem, mówili na to miejsce tak, że brzmiało jak „sod”. Mieli na myśli Badab-e Surt*, tylko nie łączyłem wszystkich słów.
Miejsce to jest położone tak jakoś nijak, że pierwsza rzecz, która mnie zaciekawiła, to wielka … mrówka.







Spotkałem fotografa. Jest zawodowcem i jest tu od wczoraj, żeby zrobić nocne zdjęcia i timelapse ze wschodem słońca. Przyjechał aż z Teheranu. Właśnie zbierał się po sesji, ale widząc obcego, zaniechał wyjazdu. Oprowadził mnie po okolicy, pokazał gdzie najlepiej robić zdjęcia, gdzie można wejść, a gdzie trzeba uważać, żeby czegoś nie zniszczyć. Bezinteresownie poświęcił swój czas, podzielił się wiedzą, mimo że na pewno niedospany i może głodny, chciał wyruszyć do domu przed pierwszą falą upału. Dopiero uznawszy, że wszystkie informacje przyswoiłem, zostawił mnie samego i odjechał. No prawie samego. W pobliżu stoją jeszcze cztery namioty. Fotograf mówił, że to studenci na praktykach czy ktoś w tym rodzaju. Jeszcze śpią.
W takim razie mogę sam napatrzeć się na złoto Iranu.







Plejstocen i pliocen, piszą. Uogólniając, wtedy dwa różne źródła wody rozpoczęły tworzenie „złotych” tarasów, które teraz mam przed sobą. Według naukowców, w plejstocenie człowiek dopiero zaczynał być rodzajem Homo. Opanował użycie ognia i rozprzestrzenił się poza Afrykę. Po ziemi chodziły olbrzymie, włochate mamuty. Jeśli to prawda, a moja ignorancja nie pozwala wątpić w naukę, czymże jest największa piramida w Gizie, bałwochwalczo nazwana imieniem jednego człowieka, mimo że tysiące przyczyniło się do jej zbudowania? Cóż to za dzieło, które w przeciągu zaledwie 4,5 tysięcy lat, rozsypało się i rozpadło ze starości, obniżając się przez to o 7 metrów? To dzieło na naszą, ludzką miarę.
Badab-e Surt trwa od zarania ludzkości, zanim jeszcze nadano mu nazwę. Mimo że nie jest trwałe, ma cechę, której budowniczowie piramidy, ani nawet ci współcześni, nigdy nie dorównają. Jest to dzieło skończone i jednocześnie nieprzerwanie budowane. Takich miejsc jest zaledwie kilka na świecie. Do tej pory znałem niszczone przez zaniedbanie, komercję i budowle przynoszące dochód, Pamukkale w Turcji z tłumem ludzi, sztucznie odbudowanymi formacjami tarasów trawerytowych i biletami wstępu. Tutaj z daleka od zabytków, z dojazdem wymagającym ostrożności, w ciszy gór, można podziwiać do woli to, co natura tworzyła, przez jakiego czas nie znamy jako Homo sapiens.



















Słońce coraz mocniej daje znać o sobie. Chłopiec ciągnie ojca za rękaw do motocykla, ale na mój widok zatrzymuje się w pół drogi. Przyjechali tu starą osobówką. Jak wjechali po tych dołach, nie wiem.
Ojciec pyta się, czy można zrobić zdjęcie. Dałem jeszcze smykowi kask do tego, ale sam zdjęć nie robiłem. Chłopak i tak miał tremę.





Z góry zjeżdżam z duszą na ramieniu. Łatwo wpaść w nierówną koleinę. Jednak jest łatwiej niż przy podjeżdżaniu. Mijam fotografa, który widocznie zatrzymał się po coś, albo tak wolno zjeżdża.





Żeby jechać dalej, muszę wrócić przez miasteczko, w którym nocowałem. Ni stąd, ni zowąd pojawił się czek point z żołnierzem i policjantami. Widocznie mają swoje godziny pracy, bo wczoraj nikt nie zastawiał ulicy barierkami.



Jeszcze przez kilkadziesiąt kilometrów jechałem wśród urodzajnych, nawadnianych pól, widziałem nawet drzewa i zjechałem w dolinę, aż dotarłem do starego, wysychającego już rozlewiska, czy może po prostu zbiornika ze słodką wodą. Mieszkają tu ptaki, jakich nie znam. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to ostatni raz tego dnia, kiedy widzę wody więcej niż w butelce. Tutaj też, mógłbym napisać, że ostatni raz widziałem zakręt. To oczywiście gruba przesada, ale droga wyprostowała się, wyrównała i często prowadzi wzrok po horyzont, albo do koniecznego dla ominięcia przeszkody, zakrętu. Do tego, przed każdą większą osadą, czy miasteczkiem pojawiły się posterunki policyjno – wojskowe z garbami spowalniającymi na asfalcie. Trzeba się orientować, bo najczęściej wcale tych garbów nie widać do ostatniej chwili. Taka wioska i posterunek to swoista anomalia. Coraz rzadziej je mijam.



























Mało tu stacji benzynowych i trzeba korzystać z każdej nadarzającej się okazji. Stacji mało, ale benzyny dużo.
Przyzwyczajony do automatu nalewam, nie patrząc. Przecież odbije. Nie odbił. Benzyna wystrzeliła ze zbiornika, zalewając wszystko wokół.
Chłopak z obsługi śmieje się i koniecznie chce zatankować z drugiej strony. Czemu nie. On umie. Leje, jednocześnie dyskutując ze swoim kolegą. Wtem paliwo ze zbiornika, jak wystrzeli w powietrze! Benzyna leje się po całym motocyklu a pod nim plama jeszcze większa od mojej. Przynajmniej mam pewność, że więcej się nie zmieści. No i teraz wszyscy się śmieją oprócz nalewającego.
Zrobiłem sobie przerwę. Cień jest na wagę złota, a tutaj jest go na tyle dużo, że skrył i mnie siedzącego na krawężniku i motocykl. Dostałem zimną wodę, herbatę, kawałek płaskiego, suszonego owocu. To taki cienki jak papier plaster ze śliwek. Jest tak kwaśny, że mimowolnie wykrzywia twarz, ale za to przez jakiś czas nie chce się tak bardzo pić. Mogę też podładować telefon w budce przy kasie.
Motocykl chyba bierze więcej oleju, kiedy jest gorąco. Przy okazji przystanku dolałem do właściwego stanu. Trzy litry, które zabrałem ze sobą, to może za mało.
Ruszam i od razu hamuję. Zatrzymał mnie gwizd i pokrzykiwania. Zapomniałem o telefonie.

















***

Górzysta okolica, z czasem zamienia się w równinę i proste jak drut drogi. W oddali majaczą pasma wzgórz. Z całą pewnością słońce jest tu bliżej ziemi niż zwykle, na dodatek nie daje cienia, paląc prosto z góry. Zresztą co na pustkowiu miałoby dawać cień? Jałowa ziemia ciągnie się po horyzont. Nie ma drzew. Tylko kępy wysuszonych, niskich krzewów w sobie znany sposób mogą tu przetrwać. Bezkresna pustka żarzy się zalana słońcem. Porusza powietrze a ono, przejmując energię cieplną, drży, przekłamuje rzeczywistość, wykrzywia perspektywę i pozbawia ostrości. Suche, nagrzane powietrze unosi drobiny pyłu, jakby chciało przykryć całe widowisko. Nawet tam, gdzie w naszym rozumieniu nic nie ma, zawsze coś się dzieje, oszukując oczy. Jest coś jeszcze. Muszę się zatrzymać.







Jest w tym wszystkim jakiś spokój. Niczym niemącona cisza, tylko potęguje wrażenie pustki i samotności. Wszystko tu ma swój czas i miejsce. Taka równowaga między życiem i śmiercią. Odwieczna konfrontacja natury z niszczycielskim, a jednocześnie dającym życie słońcem. Wczesną wiosną suche i łamliwe patyki niemal obumarłych krzaków, na pewno są zielone i soczyste. Teraz zaczyna się czas ognia. To system dający szansę tylko najlepiej przystosowanym. Żyją tu stwory nie mające kończyn a mimo to silne i szybkie, choć ich żywot trwa najwyżej kilka minut. Wszystkie rodzą się przy skraju jedynej tu, pozbawionej niemal całkowicie roślinności góry. Swój krótki żywot zaczynają od małych, cylindrycznych form i lejków tuż przy ziemi, żeby za chwilę rozkręcić się, rozszaleć, rozrosnąć i porywać do siebie wszystko, co lekkie i nieumocowane na stałe. W końcu są tak duże, że piaskowe cielska niektórych okazów sięgają nieba. Ich wielkość zależy od tego, jak wiele porwą drobin pyłu, piachu, patyków. Kiedy są wystarczająco duże i silne, mogą zostawiać za sobą ślad. Jestem tuż przy wylęgarni wirów pyłowych, inaczej zwanych Dust Devil.
Bywa, że jest ich kilkadziesiąt na raz. Większe i mniejsze przemieszczają się w tym samym kierunku w ciszy, jakby instynkt pchał je w jedno miejsce, żeby mogły gwałtownie zakończyć swój byt. Nagle, w ciągu kilku sekund rozpadają się, a pył opada bezładnie na ziemię. Za chwilę, wszelkie ślady zaciera drżące od skwaru powietrze tuż nad wypaloną słońcem ziemią.









Człowiek, bez specjalnego przygotowania, bez wody, ubrania, narzędzi, wrzucony prosto z tak zwanej cywilizacji, która wysysa z nas dawno zapomniane umiejętności przetrwania, rozleniwia, zabija instynkt, kruszy wytrwałość i przytępia zmysły, nie ma dużych szans na przeżycie.
Żyje się nam dostatnio, wygodnie i mamy wszystko podstawione pod nos, ale nie wyściubiamy tego nosa poza tak zwaną strefę komfortu. Żyjemy w skupiskach, które dają możliwość istnienia w dobrobycie, jednocześnie trwonimy energię na zdobywanie osiągnięć cywilizacji dodających blichtru. Przeniesiony do tego miejsca z pustymi rękoma, uschnie każdy.

Z rozmyślań wytrącił mnie nietypowy ruch. Zdaje się prawdziwy, niespowodowany falowaniem gorącego powietrza. Nie jest to też wir pyłowy. W oddali wzbija się tuman kurzu i wyraźnie przemieszcza w kierunku głównej drogi, na której się zatrzymałem. Już rozpoznaję, że to motor. Na maszynie jedzie ktoś w kominiarce zakrywającej wszystko prócz oczu. Wyjeżdża na asfalt i jedzie w moim kierunku. W końcu zatrzymuje się przy mnie.
- Hello Mister – mówi, ściągając kominiarkę.
- Hello – odpowiadam – No Mister. Artur – dodaję.
- Hello Mister Artur! – woła uśmiechając się od ucha do ucha młody Irańczyk.
- No Mister. Maj nejm is Artur. No Mister Artur – tłumaczę.
- Okej, okej Artur – Hamid – pokazuje na siebie chłopak.
Odpowiedziałem na kilka standardowych pytań, czyli skąd jestem i dokąd jadę i za chwilę słyszę:
- Folloł mi.
Cóż. Nigdzie mi się nie spieszy. Za kilometr skręciliśmy w nieutwardzoną drogę między poletka uprawne, na których teraz nic nie rośnie. Minęliśmy kilka domostw z glinianych cegieł i zatrzymaliśmy się przy małym sadzie. Właściwie to kilka drzewek, a nie sad. Drzewka są młode, ale na tyle wysokie, żeby można było skryć się w ich cieniu. Próbując niedojrzałych i cierpkich jeszcze owoców jakiejś odmiany śliwki, dowiedziałem się, że jestem w Parku Narodowym Khar-Turan**. Fonetycznie zabrzmiało jak „Loran”, ale później poznałem właściwą nazwę.
Hamid opowiada mi o tutejszej faunie. O ptakach, gepardach, dzikich wielbłądach i bliskich krewniakach zebry, ale takich bez pasów. Są maści tutejszej, spalonej słońcem pustyni.
Zaprasza mnie do domu na herbatę i jedzenie. Mogę też się przespać, jeśli chcę. Daję się namówić tylko na zobaczenie owocowego gaju.
Przyszedł młodszy brat Hamida. Niestety nie zapisałem jego imienia i jak wiele szczegółów, i ten uleciał w zapomnienie. Obaj są młodzi i znają angielski. Porozmawialiśmy jeszcze kilka chwil, na ile dało się rozmawiać i odjechałem.

















Teraz kiedy wiem, że to pustkowie wcale pustkowiem nie jest, wiem, dlaczego jechałem prawie dwieście kilometrów i nie minął mnie żaden samochód. Wioska, w której byłem u braci, była ostatnią jaką widziałem na tym odcinku.
Można tu zatrzymać się, nie dbając o to czy to środek drogi czy pobocze. Nic się nie dzieje. Kiedy wyłączyć silnik, słychać ciszę przerywaną tylko szelestem pchanych wiatrem, suchych kawałków roślin. Ta cisza napawa zadumą. Jest taka trwała w połączeniu z żarem lejącym się z nieba i drgającym powietrzem tuż nad horyzontem. Chyba tego chciałem. Doznać czegoś, co jest tak ulotne i tak beznamiętne. Po raz kolejny zdałem sobie sprawę, że nie jestem niezależny, ani silny, ani jakikolwiek. Jestem zależny od maszyny którą jadę, od wody którą mam w zapasie. Wody, która właśnie się kończy. Bez odpowiedniej wiedzy, doświadczenia, narzędzi i odporności, jestem tylko człowiekiem cywilizowanym. A życie nawet tu znalazło miejsce dla siebie. Przystosowało się. Kamienie, skały, góry, sucha roślinność rosnąca nie wyżej niż 30 centymetrów.
W oddali widać wyschnięte słone jezioro i… zakręt.

***
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/

Offline CeloFan

  • TDM User
  • Ua Huka
  • 250 km/h
  • *****
  • Wiadomości: 885
  • Pełne zadowolenie składa się z małych uciech...
    • CF act
Odp: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świecie.
« Odpowiedź #29 dnia: Marzec 20, 2021, 12:21:01 »
































Jest taki moment w podróży, kiedy wszystko się zlewa. To chwila, kiedy z gardła odrywa się dusząca pętla przyzwyczajeń i codzienności. Pęka kaganiec stabilnej pospolitości i pierzchają błahe rozterki. Codzienne, ważne wybory tracą znaczenie, bo tu nie mają racji bytu, a w ich miejsce przychodzi zwykły spokój. Nasiąka się drogą, wiatrem, monotonną pracą silnika. Zamiast czasu, liczę kilometry. Zamiast dni, tankowania. Zamiast kłopotów, zmagania z naturą. Nie zmagania. Kiedy leje deszcz, jako oczywistość przyjmuję, że będę mokry. Jak jest zimno, wiem że zmarznę. Kiedy gorąco, też wiem, na co mogę liczyć, tak jak teraz. Nie chronię się pod dachem przed deszczem, nie chowam przed zimnem w ciepłym pokoju i nie szukam klimatyzacji, kiedy upał. Poddaję się temu, bo i tak nie ma wyboru.
Wszystko się zlewa i miesza ze sobą, a jednak nabiera wyrazistości. Jedzenie lepiej smakuje. Woda przynosi prawdziwą ulgę w pragnieniu. Wyraźniej się widzi, lepiej odpoczywa, wolniej żyje, pełniej oddycha, mocniej czuje.
Wtedy przechodzi się w coś jak nieważkość, a motocykl znika i człowiek znika. Zostaje myśl, podróżująca przez czas i przestrzeń, drogą wyznaczającą ich kierunek. To jest ten moment. Zawsze czuję, kiedy się zbliża. Zmęczenie przestaje być dokuczliwą ułomnością, a staje się zapowiedzią przyszłego odpoczynku. Brud i kurz nie są niechlujną manierą brudasa, bo staje się odznaką za każdą przygodę i każdy kilometr w drodze.
Wtedy dobrze jest zadać sobie pytanie. Właściwie jedyne, które teraz ma znaczenie. Kim jestem? Jedną z owiec, ich pasterzem czy drogą, po której idą, czy może psem zaciekle broniącym stada?







Lepiej zamknąć kask niż jechać z otwartym. Wtedy trochę lepiej się oddycha. Znam to już. Dopinam kurtkę, zamykam kask. Przy tej temperaturze ma się wrażenie, że jest trochę lepiej. Mniej gorąco. Jadę tak już jakiś czas. Skończyła się woda. Rzecz banalna, dostępna w każdym kranie świata, tutaj stała się towarem deficytowym. Wcale jej nie oszczędzałem. Piłem gorący płyn o zapachu plastiku, moczyłem chustkę na szyję, lałem na głowę. Jestem tak przyzwyczajony do wygód, że nawet przez myśl mi nie przeszło, że woda może się skończyć, mimo że przecież sam wylewałem ją bez umiaru.







Bez wody, człowiek owiewany wielką suszarką półpustyni przestaje się w kocu pocić. Zamykanie kasku, zapinanie kurtki w niczym już nie pomaga. Sucho w ustach, oczy pieką, a jedynym marzeniem jest łyk wody.
Jakoś więcej tu ruchu. Czasem ktoś przejedzie, pozdrawiając ręką, czasem ja przejadę obok wioski z domami w odcieniu piasku, choć wciąż to rzadki i zaskakujący widok.























Jest czek point. Może tutaj się napiję. Zaskoczony policjant długo nie mógł zrozumieć, dlaczego zatrzymałem się tutaj. Tak jakby ramię irańskiej sprawiedliwości miało do czynienia ze zwykłymi ludźmi tylko w przypadku egzekwowania prawa. W końcu chwycił. Dostałem szklankę wody, ale w zamian poprosił o dokumenty. Chyba z ciekawości, bo nie mogliśmy dogadać się co do mojego pochodzenia.
Lodowata woda nie od razu przyniosła ulgę. Najpierw ścięła boleśnie głowę swoim zimnem, tak samo, kiedy pije się lodowy sorbet. Łapczywie piję małymi łykami, chociaż wszystko mi mówi, że lepiej byłoby szybko i od razu. Potem druga szklanka i jeszcze jedna. Dostałem jeszcze kilka pytań, na które nie potrafiłem odpowiedzieć przez barierę językową. Odzyskałem paszport, podziękowałem gestem i odjechałem w swoją stronę.











Pozostał do rozwiązania jeszcze jeden kłopot. Kończy się benzyna, a stacji nie ma, nie ma i nie ma. Mam zapas, ale kiedy chciałem go użyć, to i trochę szczęścia uśmiechnęło się do mnie. Dotoczyłem się do zabudowań. To mała mieścina o nazwie Eshqabad. Jest w niej benzyna. 375 kilometrów od poprzedniej. Na rezerwie motocykl przejechał 75 kilometrów.













Już przyzwyczaiłem się, że obsługa robi sobie zdjęcia. Ze mną, z motocyklem i we wszystkich możliwych wariantach. Robią to tak długo, że kobieta czekająca na swoją kolej, zdenerwowała się na to i krzyczy.
Obok jest sklep. Nie chodzi o jego asortyment, bo bardzo głodny nie jestem, ale o dużo większą ilość cienia, jaką dają ściany budynku.
Dla oka kupiłem zimny sok i od sprzedawcy – właściciela dostałem jedną, wielką płachtę cienkiego jak gazeta placka chlebowego.
Usiadłem wygodnie na krawężniku i spisuję notatki. Spokój ten nie trwał długo. Sklepikarz przyniósł jeszcze cukierka. Za chwilę dowiedziałem się po co. Wciąż wsiada na motocykl i nakazuje koledze robić sobie zdjęcia. Przecież nie odmówię. Zresztą nie pyta. Wsiada i zsiada. Opiera się, kręci manetką, znowu wsiada. Przed motorem zdjęcie i jeszcze jedno za nim. Może jeszcze w kucki a może jeszcze na stojąco. Jego kolega musi poprawiać kadrowanie, bo sklepikarz wciąż niezadowolony z efektu. W końcu stało się to irytujące. Pożegnałem się czym prędzej.











Zostało mi około 140 km. Tutaj na drodze ciężarówki, ludzie, samochody i jednoślady. Są czekpointy, kontrole prędkości, rozjazdy i czasem nawet skrzyżowania.













Przed Tabas, miastem, w którego okolice jechałem, wypadek. Policjanci zastawili drogę. Czekam cierpliwie. Na moich oczach auto przewrócone na dach zaczęło płonąć. W środku nikogo już nie ma, ale mogę sobie wyobrazić, co przezywa nieostrożny właściciel. Często bywa, że taka furgonetka jest jedynym narzędziem, pozwalającym wiązać koniec z końcem.





W poszukiwaniu kempingu przejechałem Tabas. Na rogatkach miasta znowu wypadek. Tym razem ktoś wjechał osobówką do rowu. Też nikomu nic się nie stało. Skorzystałem z okazji i pytam policjanta o mój kemping. Ten, nie potrafiąc wskazać drogi pyta właściciela zniszczonego samochodu. Wyszło na to, że jadę dobrą drogą, ale jest jakieś ale. Tego „ale” nie zrozumiałem. Pozostało mi podziękować i odjechać.









Za kilka kilometrów znalazłem kemping, ale nie skorzystam z niego. Zamknięty. To chyba to ale, którego nie zrozumiałem.
Słońce właśnie rozpoczęło swój codzienny rytuał skrywania się za horyzont. W drodze powrotnej do Tabas spróbowałem jeszcze kogoś stąd zapytać o nocleg, ale bez powodzenia. Wrócę do miasta. Tam na pewno coś się znajdzie.
Wracam, ale coraz wolniej. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tutaj zachód słońca jest jakiś inny. W mojej szerokości geograficznej bywa ładny czy jak niektórzy uważają romantyczny albo zjawiskowy. Tutaj też taki może być, ale ma jeszcze jedną cechę. Przynosi ulgę rozgorączkowanemu światu.













W Tabas od razu trafiłem na wielkie rondo. Ma prawie 1,5 kilometra. Może to raczej droga wiodąca dookoła Imamzadeh Hussein ibn Musa al-Kadhim***. Meczetu tłumnie odwiedzanego przez pielgrzymów. Naprzeciw jednego z wejść jest hotel. Turyści spoza Iranu dostają w nim specjalne pokoje. Nie wiem na czym ta specjalność polega, ale cieszę się, że to parter i nie muszę nosić bagażu po schodach.

***

Jest tu wszystko, co potrzebne głodnemu, spragnionemu i brudnemu motocykliście. Po prysznicu z zimnej wody poszedłem zobaczyć gdzie dojechałem.









Niedaleko hotelu jest bar. Jeden z wielu. Tu zapoznaję się z trzema ludźmi. Pierwszy, wysoki i łysiejący. To chyba szef. Drugi to jego syn a trzeci to karzeł. Zamówiłem coś, co szef polecił i za kilka minut jem mięso siekanego kurczaka, pachnące liście, ogórki i pomidor. Nie wyszedłem od razu po sytej kolacji. Jeszcze piszę notatki. Przyszedł starzec. Niegroźny wariat. Usiadł przy moim stoliku naprzeciwko. Na wszystko, co powie szef, reaguje śmiechem, przesadnie rozdziawiając bezzębną paszczę. Obsługa zna nieszczęśnika. Podjudzają go do tego śmiechu, a on cieszy się z tego jeszcze bardziej.







Murek przy wielkiej latarni. Kończąc zimny napój, kończę też notatki z dnia, przyglądając się życiu miasta. Mam wrażenie, że dopiero po zmierzchu, kiedy upał zelżał, da się robić coś innego oprócz szukania cienia.
Motocykl zaparkowałem pod murem hotelu i przykryłem pokrowcem. Nie boję się kradzieży. Po prostu to dziwaczny i nietypowy tu pojazd. Chowam go tylko przed oczami.
Jutro pojadę tam, gdzie dziś nie dojechałem. Do kanionu rzeki z gorącymi źródłami, po którym przyjdzie mi brodzić przez kilka kilometrów. Bez motocykla :)















CF

Mapy







*Badab-e Surt - https://en.wikipedia.org/wiki/Badab-e_Surt
**Khar-Turan - https://en.wikipedia.org/wiki/Khar_Turan_National_Park
***Imamzadeh Hussein ibn Musa al-Kadhim - https://www.alaedin.travel/en/attractions/iran/tabas/imamzadeh-hussein-ibn-musa-al-kadhim
"Koniec końców kocha się żądzę, a nie to, czego się pożąda". F. Nietzsche
https://www.facebook.com/CFact1/